Starówki mają klimat tajemnic wpisany w kurz wiekowych murów i kryjący się w zagłębieniach między kocimi łbami. Wystarczy tylko, że pogoda się zmieni i niewinny zaułek stanie się przedsionkiem ponurego piekła, by po chwili, rozgrzany skąpym promieniem słońca wypięknieć tak, że chciałoby się tam przesiedzieć całe życie, sącząc kawę, czy jedząc lekko kruszący się sernik na tarasie ogródka kawiarenki zapomnianej przez turystów.
Miasta powstawały i umierały, jednak zawsze istniała grupa ludzi chcących ukryć przed wzrokiem pozostałych własne, sekretne życie, rytuały, czy zwyczaje. Każda z nich miała zaufanych architektów i budowniczych, często ukrywających prawdziwe sympatię za nieprzeniknioną, oficjalną maską łaskawie panującej podówczas władzy.
Czytałem. Za dużo zapewne i zbyt rozlegle, żebym mógł zebrać wiedzę skoncentrowaną na jednym przedmiocie, więc polizałem jedynie po wierzchu wszystkiego, co wpadało w moje ręce. Stare inkunabuły na marginesach zdarzeń sugerowały istnienie drugiego dna miast, a wojny odsłaniały geniusz budowniczych, którzy tak sprytnie dzielili przestrzeń, by wygospodarować z niej pomieszczenia i schowki trudne do wykrycia bez szeregu precyzyjnych wskazówek.
Moje miasto też miało mieć drugie, księżycowe dno. Dzielnice po zachodzie słońca zmieniały się, stając się polem bitwy grup awanturników, pijaków, czy młodzieży spragnionej wykazania przewag nad inną mieszkającą ulicę obok. Ale przecież nie o tym wspominały kilkusetletnie niedopowiedzenia spisane w księgach, za które można było stać się posiadaczem dobrze zorganizowanej wsi, wraz z majątkiem.
Chodziłem jak wilk, korzystając z pełni księżyca. Snułem się, ilekroć księżycowa gęba świeciła wypryskami kosmicznego trądziku, a niebo pokrywało się łupieżem gwiazd. Gdzieś tu, kryć się miały rzeczy zapomniane. Księżyc obnażał obsączane mury, wypłowiałą dawno, wojenną krew pośród piwnicznych okienek, pajęczyny starsze od najstarszego żyjącego człowieka, lecz nigdy dotąd nie wskazały wejścia w drugie dno.
Miasto skatowane wojną, w niezrozumiały sposób ocaliło starówkę. Może nawet barbarzyństwo wojny nie śmiało zbezcześcić historii? Każda ze stron konfliktu miała nadzieję wrócić tu po zakończeniu walk i cieszyć się chłodem klimatycznej przeszłości, pełnej niezwykłego piękna, jakie wymaga mnóstwa czasu.
Nocą każdy krok odbijał się od zacienionych portali, zamkniętych na głucho dębowych bram, od kościelnych wież sięgających przedsionków nieba. Kupowałem buty na miękkiej podeszwie, żeby samego siebie nie spłoszyć zwielokrotnionym echem odbijającym się szaleńczo w tych wąskich, często zapodzianych uliczkach.
Chodziłem na los szczęścia, skręcając, gdy tylko poczułem, że trzeba. Nie zmuszałem się do uzasadnień. Snułem się jak turysta, który wie, że zdąży zobaczyć wszystko i chce się nasycić widokiem do pełna. Wracałem, gdy księżyc bezgłośnie tonął w nurcie rzeki. Zrzucałem palto i kładłem się spać, drażniąc całonocnym zarostem poduszkę.
Wstawałem, gdy tylko katedralne dzwony ogłaszały południe. Nigdy nie było mi po drodze ze snem i cztery-pięć godzin uznawałem za wystarczającą daninę na rzecz wieczności. Wstawałem, myłem w zimnej wodzie i robiłem proste śniadanie. Jajecznicę, parówki, albo kawałek bułki z serem. Jadłem, stojąc w otwartym oknie i spoglądając na panoramę miasta kreśliłem w głowie ścieżki następnej nocy.
Dopiero, kiedy księżyc karlał, wracał mi rozsądek i zajmowałem się codziennością. Mój mały antykwariat nie przynosił szczególnie wielkiego dochodu, jednak turyści szukający niepowtarzalnych bibelotów ratowali mój budżet. To dlatego otwierałem sklep dopiero po obiedzie i trwałem w nim aż do północy.
Czekałem, aż będą wracać z jednej z wielu knajp, a humor wzmocniony alkoholem pozwoli im na rozwiązłość ekonomiczną. Napiwki przyjmowałem z uśmiechem, jak rzecz należną – mało kto decydował się handlować z podpitym klientem bredzącym sobie znane prawdy w dowolnym europejskim języku. Szczęśliwie miałem słuch doskonały, a nauka obcej mowy przychodziła mi nad podziw lekko. Potrafiłem wespół z każdym zakląć, czy poskarżyć się na los. Wybrać porcelanową figurkę dla narzeczonej, czy starą mapę dla szwagra, poszukiwacza skarbów.
A kiedy już poszedł ostatni, lżejszy o parę euro, czy funtów – zamykałem sklep, spuszczając skrzypiącą kratę i dryfowałem między te uliczki, które znały mnie na wylot. Przeciąg pełen zapachu gnijących kartofli, czy zbrukany kurzem węglowego miału rewidował mnie niemal na każdym skrzyżowaniu. Bezpańskie koty podnosiły ogon, zaginając jego zwieńczenie, jakby to był peryskop, a ja szedłem na gumowych podeszwach usiłując krokami uspokoić zwierzęta, że nie zamierzam na nie polować.
Z czasem zacząłem się od nich uczyć miękkości i gracji ruchu. Zatrzymywania się w pół kroku, by nie przegapić dźwięku ulotnego, drobnego, jak przedśmiertne trzepotanie skrzydeł muchy schwytanej w pajęczynę dwie bramy dalej. Nim się spostrzegłem, zostałem zaakceptowany, jak członek tajnego stowarzyszenia. I nawet krwią nie musiałem znaczyć przymierza. Witaliśmy się i nie przeszkadzając sobie wzajem, szliśmy do swoich zajęć.
Moja twarz pokryła się bruzdami, a włosy spopielały nie wiedzieć kiedy. Krok jednak wciąż miałem wystarczająco sprężysty, żeby kontynuować beznadziejne zdaje się poszukiwania. Wtedy, nim prysły złudzenia pojawił się w moim sklepie człowiek, chcący rozstać się z księgą pachnącą bardzo starą skórą okładek. Głód potrafi odrzeć człowieka z godności. A on był bardzo głodny. Wstyd mi było kupować tę księgę, bo warta była niemal tyle, na ile zuchwale wyceniłbym mój antykwariat, ale się upierał, choć nakarmiłem go zanim dobiliśmy targu. Siedział w mojej malutkiej kawalerce, przy otwartym oknie i kończąc ogryzać lichego kurczaka wyjaśniał, że musi.
Dałem mu wszystkie pieniądze, zapraszając, by mnie odwiedził, kiedy się skończą, ale machnął ręką. Domyślałem się, że nie wróci nigdy, choć krzyczałem za nim, by zapamiętał adres. Poszedł cichutko i gdyby nie leżąca na stoliku księga – uznałbym, że to był omam.
Nie potrafiłem się powstrzymać. Czytałem, machając ręką na przepadający zapewne zysk. Obracałem karty wykaligrafowane wprawną, dawno zapomnianą ręką. Dotykałem delikatnie grafik przedstawiających detale z elewacji, bluszczowe zwieńczenia marginesów pięknie wyeksponowane monogramy otwierające niczym kwiaty tajemnicę piękna i treści aktualne przed wiekami. Zatonąłem, dałem się porwać pasji i chęci ujrzenia świata takim, jakim był dla najwyraźniej zakochanego w swoim mieście autora.
Dopiero, gdy skończyłem czytać, gdy wiatr osuszył mi czoło spotniałe z emocji, a rozum zaczął wracać na swoje miejsce zacząłem podejrzewać, że czytałem o swoim mieście. Że te detale, które autor księgi tak pięknie przedstawił – widywałem podczas nieskończonych, nocnych włóczęg. Mniej wyeksponowane, zakurzone, pozbawione ostrych rysów, ale wciąż istniejące na portykach, czy w fałszywych wnękach okiennych. Od emocji zakręciło mi się w głowie i zimna woda ledwie utrzymała mnie przy świadomości.
Siedziałem zanurzony w ciepło wysłużonego fotela i nie miałem sił, aby się ruszyć. Autor znał miasto, jak nikt ze współczesnych. Sięgnąłem po księgę i czytałem znów i znów. Noc zgasła nadaremnie, a ja obracałem karty, aż zasnąłem nad otwartą księgą.
Śniło mi się miasto. Moje, a jednak nie do końca mi znane. Było bardziej kolorowe, żywsze i pełne zapachów mieszających piękno i szpetotę w tygiel bukietu, jakiego znać nie miałem prawa. Śniłem miasto autora księgi. Chodziłem wąskimi uliczkami, kluczyłem, jak kluczyłbym podczas pełni. A w moim śnie? Podniosłem wzrok powyżej tympanonów, w wąziuteńką szczelinę perspektywy między kamieniczkami.
Niebo było zimne. Fioletowo-czarne, tłuste, zamszowo nieprzeniknione. Pojedyncze gwiazdy tylko podkreślały mrok, a ciemna strona księżyca wypięta była wulgarnie w stronę ziemi. Jedyny promyk, który przedostał się przez tę nocną potęgę połaskotał mnie w nos i sięgnął najbliższego mi okna, otwierając przejście.
- Więc to tak! – aż się obudziłem z emocji – O to chodziło! Przejście otwiera się nie podczas pełni, lecz w nowiu! W chwili, kiedy ostatnie drgnięcie światła wskaże niezawodnie drogę do tam, albo z powrotem!
Księga spadła mi z kolan, a ręce drżały, jak szaleńcowi. Jak maniakowi, który przed śmiercią głodową odnalazł skarb. Dobiegłem do okna, za którym szarzał kolejny już świt. Sierp księżyca wygładzał właśnie toń rzeki mruczącej mantry wędkarzom skulonym w nabrzeżnych trzcinach.
- Muszę poczekać. Do nowiu dobry tydzień… - westchnąłem.
Odłożyłem księgę i podreptałem do antykwariatu, by otworzyć go mimo poranka. Nie umiałem zostać w domu. Musiałem dać ciału zajęcie, żeby nie pobiec już teraz szukać wejścia.
- On wiedział – szeptałem przy tym – wiedział, że szukam i przyszedł, aby dać mi wskazówkę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz