Na przystanku siedziała pani
– niepodobna do nikogo, więc pewnie była siostrą kogoś, kogo nie znam.
Zrezygnowana, bo nie przyjechały trzy autobusy, a potem wreszcie pojawiły się
dwa nikomu niepotrzebne. Lekko zamroczony alkoholem poszedł bokiem chłopina w dżinsach,
w których szewc umieścił krok na wysokości kolan, przez co jego marsz był obłędnie
marynarski. Potem był facet z czapka zamiast włosów i kobieta z siwym pomponem.
Udawali, że wszystko jest w porządku, chociaż dzień dogasał, a sodowe uliczne
lampy z trudem wydobywały z ciemności ponurą rzeczywistość. Nad parkiem zawisły
zielone i niebieskie neony. Niczym nietoperze czaiły się na coś, co mieszkało w
wilgotnym mroku. Kierowca uparł się, żeby nigdy nie dojechać do przystanku końcowego,
który dla wielu pasażerów był zaledwie początkiem podróży Ohyda! W trakcie
podróży postarzały się dwie kobiety i jeden chłop. Ja ozdobiłem czoło pionowymi
zmarszczkami i patrzyłem, jak równolegle do autobusu idzie kobieta ogrzewająca
własna piersią nowo kupiony garnek i współczuła nam jawnie. Chłopiec w
ponaciąganej niemożebnie odzieży dojrzewał w trakcie tej odysei, a my mijaliśmy
park i teatr wystylizowane na czasy dawne, kiedy pośpiech nie był naturalna konsekwencją
istnienia. Dopiero mała dziewczynka zakończyła ową niekończącą się wycieczkę
ustawiając stopy na zewnątrz i osiągając kąt półpełny pomiędzy stopami. Rzecz
dla mnie niewykonalna, więc z ulgą i wdzięcznością dostrzegłem jej poświęcenie
wieńczące gehennę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz