poniedziałek, 28 lutego 2022

Pan i władca.

 

Luty zawiódł. Miało być zimno tak bardzo, żeby bliskość ciał stała się luksusem, na jaki pozwolić sobie mogą tylko ci, którzy docenili zimę i zgromadzili zapasy wystarczające, by w piecu nieustająco grzmiał pomarańczowo-żółty płomień zachłannie pożerający wszelkie skrupuły i obiekcje. Taki, który potrafi rozebrać kobietę, której zmarzną nogi wnet po gorącej kąpieli. Taki, co zabija larwy komarów pogrążone głęboko w kwaśnych tumultach bagnisk nadrzecznych, w oczeretach i sitowiach rozległych łęgów, albo rozrywa wygłodniałe drzewa, które zbyt długo wysysały ziemskie soki, zamiast pokornie pogrążyć się w zimowym letargu listopadowych przymrozków.

 

Tymczasem obecny luty sprzyjał płochościom. Niedorosłościom rozpasanym i wszystkim, którym jutro zdawało się wystarczająco odległą przyszłością, żeby nie warto było zaprzątać sobie nią głowy pełnej marzeń – zadziwiająca konstatacja, gdy ludzkie marzenia zwykle sięgały odległościom większym, niż Bóg pozwoliłby dożyć najcnotliwszemu pośród tłumu, ale wśród niedorostków… każdy sądził, że jest wybrańcem. Tym jedynym, któremu wolno wszystko, a może i więcej, bo stworzony na doskonałe podobieństwo, personifikował boską łaskę w zimnym świetle lustrzanego odbicia i nieprzeliczonych orgazmach.

 

- Bóg? Ja? A jest jakakolwiek różnica? Wszak On sam awansował mnie do roli Ambasadora Życia na Ziemi, Wybrańca, Światło Wiekuiste, Pomazańca, który wskaże drogę słabiej obdarzonym niewiernym. Znak równości między naszymi jestestwami, to zaledwie Jego egoistyczne domniemanie. Widać, nie docenił talentów własnego potomka!

 

W łaskawości swojej, w pobłażliwości dla Świata – nikogo nie zabijam nadaremnie. Nie unicestwiam trucheł wędrujących po tym łez padole, bo stać mnie na więcej. Na łaskawość, na jaką pozwolić sobie może jedynie mąż wyrastający poza ograniczenia epoki, psalmy pochwalne, czy własne małostkowości. Pozwalam sobie na wstrzemięźliwość i oczekiwanie, aż te nowalijki dorosną, przestaną być płoche i dziewicze. Niech skażą się wzajemnymi kontaktami, niech skaleczą się uczuciami pełnymi ideałów wzajemnie obcych, albo po prostu niedopasowanych. Próby uczynią ich przyszłość doskonalszą, a doświadczenie, choćby szronem na skroniach miało osiąść, albo gorejącymi ranami na grzbietach – jest nie do przecenienia.

 

Patrzę z góry na wszystko wokół i dumny jestem z własnej wyniosłości, ze zrozumienia i pobłażliwości dla maluczkich tego świata. Pozwalam wszystkim na błądzenie w ciemnościach, na krzyk niezrozumienia, albo euforię wzmocnioną toksyczną farmakologią, na uniesienia właściwe dojrzewaniu, mające w pogardzie wszystko, co wylewa się poza ego i naturalne popędy. Dumny z siebie jestem, bo jakżeby inaczej? Wszak uczyniłem życie znośnym, godnym następnego świtu i kolejnej szansy, gdy przez głupotę nie udało się za pierwszym podejściem. Wystarczy chcieć. Otworzy si na idee, w myśl jakich ja, to za mało. My? To doskonała wartość oczekiwana, bez której jutro nie podoła oczekiwaniom, by być lepszym od nawet podłego wczoraj.

 

Karmię się własną tolerancją, mądrości, natchnieniem o boskim pochodzeniu. Namaszczam i rozgrzeszam. Toleruję i pozwalam sobie na delikatne docinki, gdy zbyt ciekawskie jednostki usiłują przekroczyć Rubikon. One… Nie wiedzą, że stamtąd nie można wrócić niepokalanym. Że zbrodniarzem zostać można li tylko stawiając sobie wyzwanie i realizując je do krwi ostatniej. Własnej, bądź obcej. Kiedy rozum oślepi gorączka krwi, kiedy rozsądek przejdzie na stronę cienia, wtedy nawet noc potrafi oślepić, a dzień pozostawi głuchym na wołanie.

 

W ostatnim porywie łączności ze światem zaczynam współczuć borsukom i kretom. Będzie musiało minąć kilka eonów, żebym zaczął współczuć sobie. Własnym niedoskonałościom, jakimi okryłem się, by nie dopuścić mniemania, że jednak Bogu nawet do stóp nie sięgam.

 

Patrzę na zgliszcza. Na efekt mojej władzy chwilowej. Na uzurpację nieomylności. Nie mogę się cofnąć, bo zegar w koalicji z kalendarzem wystosowali już nieodwołalną notę dyplomatyczną i czekają na osąd losu. Byłem głupim pyszałkiem. Kanibalem. Terrorystą, któremu ktoś podlejszy ode nie wetknął w ręce zapalnik. A potem, gdy palec mi zadrżał na spuście – rzucił ku mnie piekielne zastępy wściekłych psów, bym w paroksyzmie śmierci nacisnął guzik anihilacji.

 

- Nacisnąłem? Naprawdę? – w gardle rośnie gula nieprzełkniętego powietrza, spazm, jakiego nie jestem w stanie wydalić, czy skanalizować. Wyrzygać na kolana niewinnych młodzieniaszków – Musiałem? A może byłem po prostu zbyt słaby, żeby zacisnąć zęby, zagryzając wściekłe psy i zamiast guzika, zdławić oddech decydenta?

 

Czuję się tak mały, że nawet ślepy mrówkojad dopadłby mnie bez trudu. Kameleon, któremu tęcza na grzbiet nie raczyła wystąpić też dałby mi radę. Mogę tylko żebrać o wyrozumiałość. O tolerancję. A jeśli nie… To może choć o śmierć bez bólu? Pozwolisz mi na tyle? Aż i tylko? Niech sczeznę na chwałę następnych pokoleń. Niech stanę się nawozem tych, co pojawią się tuż po. Po mnie, po nas, po dzisiaj.

 

-Nie!- dobiega mnie już z ciemności – Nie sądzę, żebyśmy chcieli nawozić przyszłość toksyną! Sczeźnij i nie wracaj nigdy! Albo jeszcze rzadziej!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz