Luty zawiódł.
Miało być zimno tak bardzo, żeby bliskość ciał stała się luksusem, na jaki
pozwolić sobie mogą tylko ci, którzy docenili zimę i zgromadzili zapasy
wystarczające, by w piecu nieustająco grzmiał pomarańczowo-żółty płomień zachłannie
pożerający wszelkie skrupuły i obiekcje. Taki, który potrafi rozebrać kobietę, której zmarzną
nogi wnet po gorącej kąpieli. Taki, co zabija larwy komarów pogrążone głęboko w kwaśnych tumultach bagnisk nadrzecznych, w oczeretach i sitowiach rozległych łęgów, albo rozrywa wygłodniałe
drzewa, które zbyt długo wysysały ziemskie soki, zamiast pokornie pogrążyć się
w zimowym letargu listopadowych przymrozków.
Tymczasem obecny
luty sprzyjał płochościom. Niedorosłościom rozpasanym i wszystkim, którym jutro
zdawało się wystarczająco odległą przyszłością, żeby nie warto było zaprzątać sobie
nią głowy pełnej marzeń – zadziwiająca konstatacja, gdy ludzkie marzenia zwykle sięgały
odległościom większym, niż Bóg pozwoliłby dożyć najcnotliwszemu pośród tłumu, ale wśród niedorostków… każdy sądził, że jest wybrańcem. Tym jedynym, któremu wolno wszystko, a może i więcej, bo stworzony na doskonałe podobieństwo, personifikował boską łaskę w zimnym
świetle lustrzanego odbicia i nieprzeliczonych orgazmach.
- Bóg? Ja? A jest
jakakolwiek różnica? Wszak On sam awansował mnie do roli Ambasadora Życia na Ziemi, Wybrańca, Światło Wiekuiste, Pomazańca, który wskaże drogę słabiej obdarzonym niewiernym. Znak równości między naszymi jestestwami, to zaledwie Jego egoistyczne domniemanie. Widać, nie docenił talentów własnego potomka!
W łaskawości
swojej, w pobłażliwości dla Świata – nikogo nie zabijam nadaremnie. Nie unicestwiam
trucheł wędrujących po tym łez padole, bo stać mnie na więcej. Na łaskawość, na
jaką pozwolić sobie może jedynie mąż wyrastający poza ograniczenia epoki,
psalmy pochwalne, czy własne małostkowości. Pozwalam sobie na wstrzemięźliwość
i oczekiwanie, aż te nowalijki dorosną, przestaną być płoche i dziewicze. Niech
skażą się wzajemnymi kontaktami, niech skaleczą się uczuciami pełnymi ideałów wzajemnie
obcych, albo po prostu niedopasowanych. Próby uczynią ich przyszłość
doskonalszą, a doświadczenie, choćby szronem na skroniach miało osiąść, albo
gorejącymi ranami na grzbietach – jest nie do przecenienia.
Patrzę z góry na
wszystko wokół i dumny jestem z własnej wyniosłości, ze zrozumienia i
pobłażliwości dla maluczkich tego świata. Pozwalam wszystkim na błądzenie w
ciemnościach, na krzyk niezrozumienia, albo euforię wzmocnioną toksyczną
farmakologią, na uniesienia właściwe dojrzewaniu, mające w pogardzie wszystko,
co wylewa się poza ego i naturalne popędy. Dumny z siebie jestem, bo jakżeby
inaczej? Wszak uczyniłem życie znośnym, godnym następnego świtu i kolejnej
szansy, gdy przez głupotę nie udało się za pierwszym podejściem. Wystarczy
chcieć. Otworzy si na idee, w myśl jakich ja, to za mało. My? To doskonała
wartość oczekiwana, bez której jutro nie podoła oczekiwaniom, by być lepszym od
nawet podłego wczoraj.
Karmię się
własną tolerancją, mądrości, natchnieniem o boskim pochodzeniu. Namaszczam i
rozgrzeszam. Toleruję i pozwalam sobie na delikatne docinki, gdy zbyt
ciekawskie jednostki usiłują przekroczyć Rubikon. One… Nie wiedzą, że stamtąd
nie można wrócić niepokalanym. Że zbrodniarzem zostać można li tylko stawiając
sobie wyzwanie i realizując je do krwi ostatniej. Własnej, bądź obcej. Kiedy
rozum oślepi gorączka krwi, kiedy rozsądek przejdzie na stronę cienia, wtedy
nawet noc potrafi oślepić, a dzień pozostawi głuchym na wołanie.
W ostatnim
porywie łączności ze światem zaczynam współczuć borsukom i kretom. Będzie
musiało minąć kilka eonów, żebym zaczął współczuć sobie. Własnym niedoskonałościom,
jakimi okryłem się, by nie dopuścić mniemania, że jednak Bogu nawet do stóp nie
sięgam.
Patrzę na
zgliszcza. Na efekt mojej władzy chwilowej. Na uzurpację nieomylności. Nie mogę
się cofnąć, bo zegar w koalicji z kalendarzem wystosowali już nieodwołalną notę
dyplomatyczną i czekają na osąd losu. Byłem głupim pyszałkiem. Kanibalem.
Terrorystą, któremu ktoś podlejszy ode nie wetknął w ręce zapalnik. A potem,
gdy palec mi zadrżał na spuście – rzucił ku mnie piekielne zastępy wściekłych
psów, bym w paroksyzmie śmierci nacisnął guzik anihilacji.
- Nacisnąłem?
Naprawdę? – w gardle rośnie gula nieprzełkniętego powietrza, spazm, jakiego nie
jestem w stanie wydalić, czy skanalizować. Wyrzygać na kolana niewinnych
młodzieniaszków – Musiałem? A może byłem po prostu zbyt słaby, żeby zacisnąć
zęby, zagryzając wściekłe psy i zamiast guzika, zdławić oddech decydenta?
Czuję się tak
mały, że nawet ślepy mrówkojad dopadłby mnie bez trudu. Kameleon, któremu tęcza
na grzbiet nie raczyła wystąpić też dałby mi radę. Mogę tylko żebrać o
wyrozumiałość. O tolerancję. A jeśli nie… To może choć o śmierć bez bólu?
Pozwolisz mi na tyle? Aż i tylko? Niech sczeznę na chwałę następnych pokoleń.
Niech stanę się nawozem tych, co pojawią się tuż po. Po mnie, po nas, po
dzisiaj.
-Nie!- dobiega mnie
już z ciemności – Nie sądzę, żebyśmy chcieli nawozić przyszłość toksyną!
Sczeźnij i nie wracaj nigdy! Albo jeszcze rzadziej!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz