czwartek, 10 lutego 2022

Księżycowe miasto cz.5

 

        Ostatni dzień tutaj. Opanowała mnie gorączka jakbym wybierał się na egzotyczne wakacje. Wstałem grubo przed budzikiem, cud, że w ogóle spałem. Nie chciałem podróżować z bagażami, jednak dla zachowania pozorów wepchnąłem w walizkę trochę drobiazgów i zamykając drzwi zapukałem do sąsiadki:

 

        - Jadę w interesach – bąknąłem kłaniając się uchylonym na długość łańcucha drzwiom – wrócę za miesiąc, może dwa. Pani rzuci łaskawie okiem, czy jaki obcy się nie będzie tu pałętał?

 

        Mruknęła coś na kształt, że mi się powodzi, ale zgodziła się przypilnować. W antykwariacie wrzuciłem walizkę na zaplecze i poszedłem na zakupy. Dzieciom kupiłem słodkości, bo nic lepszego ni wpadło mi do głowy. A żonie? Co kupić nieznajomej żonie żeby pasowało i do niej i do epoki, w jakiej żyje? Jedwabną chustkę na głowę? Pewnie znali już takie cuda. A może lusterko w srebrne oprawie? Najłatwiej było z Konstantym. Jemu wziąłem książkę. Dzisiaj nikt jej czytać już nie chce, bo nieaktualna dawno, a jemu się spodoba. Upchnąłem w kieszenie drobiazgi i czekałem, aż zgaśnie dzień. Kompaktowy aparat zabrałem na wszelki wypadek. Nie ważył zbyt wiele, a kto wie, jak się rozwinie sytuacja.

 

        Na wszelki wypadek postanowiłem zmienić punkt wejścia. Krążyłem po starówce, pozwalając obcym krokom gasnąć na zakrętach, mijałem więzienie miejskie, stare koszary, klasztorny majątek rozlany pomiędzy drzewami naprzeciw katedry. Kłaniałem się pomnikom, które trwały przypięte do wysiedzianych miejsc od wieków i szukałem swoich drobnych znaczków piętnujących przejścia. Większość zmyła woda, ale pamiętałem ich położenie. Tym razem muszę nauczyć się wszystkich na pamięć. Tam i tu. Żeby nie mieć wątpliwości. I Konstantego zapytać, czy jest szansa na krótsze wizyty, bo miesięczny wypad zawsze będzie podejrzany.

 

        Mijałem właśnie cokół zasiedziany przez dawno nieżyjącego papieża, wyidealizowanego w granitowej kolumnie, gdy iskierka księżyca zaprosiła na drugą stronę. Wszedłem zdecydowanie odważniej, niż za pierwszym razem. Zima trwała i chyba nawet nabrała mocy. W tamtym świecie takich zim już nie ma. Rozejrzałem się wokół. Jedna dorożka ze śpiącym na koźle stangretem i para młodych tańcząca na środku mostu swoją miłość świeżo upieczoną. Poza tym pustka przedświtu. Szedłem równym krokiem, nie zakłócając spokoju. Dozorcy gasili właśnie gazowe lampy co bardziej energiczni otwierali podwoje, w warsztatach i kuchniach rozpalali pod piecami.

 

        - Do domu, do domu – chrzęściły kroki – do żony i dzieci. Do łóżka, pod pierzynę gęsim puchem wypełnioną po brzegi.

 

        Cieszyłem się. Nie podejrzewałem, że tyle radości da mi powrót do tego świata. Przejście było sporo dalej, niż księgarnia, ale miasto było niewielkie dla wprawnych nóg. Mijałem witryny, które dopiero zajaśnieją. Pozwalałem odurzyć się zapachowi chleba z piekarni, Wędzonym w dymie szynkom i rybom, Słuchałem odgłosów pracowitego dnia kamieniarzy, szklarzy, czy szewców. Mijałem rzeczywistość pełna życia i werwy. Prostych czynności dających radość i siłę witalną. Kupiłem ciepłe jeszcze precle, dziwiąc się, że grosze w kieszeni pasują do tych czasów. Wreszcie wspiąłem się na trzeszczące schody i wszedłem do domu. Cicho rozebrałem się i wśliznąłem do łóżka. Gorąca dłoń natychmiast mnie znalazła i przyciągnęła do siebie.

 

        - Jesteś wreszcie – mruczała przez sen – mógłbyś wracać wcześniej, a nie o świcie. Zaraz dziatwa wstanie i nici ze spania!

 

        Było mi dobrze. Ciepło, bezpiecznie. Jak szczeniak w matkę wtuliłem się w kobiece ciepło i zasnąłem bez czucia. Na chwilę. Dzień rozpoczął się oczywiście od dziecięcej radości i maluchów w łóżku tratujących dorosłych bez cienia szacunku. Spocone umorusane radością szczęście. I buzie, którym trudno zachować spokój i powagę. Pełne słodkości policzki i ręce obejmujące szyje, ramiona kolana – wszystko, co w nie wpadnie. Zmokły mi oczy. Nieznane uczucia zawładnęły mną bez reszty. Całowałem te dzieci, jakby naprawdę były moje. I chyba były bo piszczały radość, jakiej obcemu nie śmiałyby dać.

 

        Kasia w chustce wyglądała na równie szczęśliwą jak dzieci. Dziś na śniadanie mleko i powidła śliwkowe z chlebem. Kleiło się wszystko ale smak węgierek budził we mnie zapomniane już dzieciństwo. Wreszcie dzieciarnia poszła do nauki, a my do księgarni. Konstanty już zajął strategiczne miejsce przy piecu i czytał coś korzystając z monokla. Kasia wymiatała śnieg z wycieraczki, a potem przetarła szmatą regały z kurzu. Chciałem porozmawiać z Konstantym o urzędniczce, o moim wahaniu, o miesiącu tam i poranku tu. Stanąłem nad nim, usiłując położyć mu dłonie na ramionach, lecz jego ciało poddało się dłoniom. Zgasł z uśmiechem na ustach.

 

        Pochowaliśmy go trzy dni później na małym miejskim cmentarzu. Ukradkiem zrobiłem kilka fotek, żeby po tamtej stronie odwiedzić go, gdy znów mnie napadnie chandra. Tam nie miałem z kim porozmawiać. Tu było mi łatwiej. Kasia traktowała mnie jak męża i nie gniewała się na długie nieobecności. Widać Konstanty musiał jej wiele wytłumaczyć. Zapewne więcej, niż mnie. Od tej pory musiałem sobie radzić bez jego dojrzałego wsparcia i mądrości. Najwyraźniej czekał na mnie tak długo, ile tylko miał sił w sobie. Powinienem pilnować Kajetana, żeby szybko dorósł, by móc mnie zastąpić.

 

        Po śmierci nestora więcej czasu spędzałem w księgarni, nadal noce przeznaczając na wyprawy, wracając do domu przed brzaskiem, by ugrzać się w małżeńskim łożu. Księżyc powoli pulsował rosnąc i malejąc zgodne z kalendarzem. Miesiąc tu był jak trzy tam. Ledwie przypomniałem sobie o prośbie urzędniczki, kiedy czas zaprosił na drugą stronę. Ostatnią noc postanowiłem spędzić z rodziną. Dzieci patrzyły błagalnie, żebym został z nimi, żebym opowiedział historie z moich wypraw, a gdy mówiłem zasypiały z uśmiechem, podążając w umyśle w podobną podróż. Kasia… szepnęła tylko, że nie chce być żoną na odległość, a potem jej ciepło i tęsknoty zabrały nocy oddech tak bardzo, że ledwie zdążyłem najbliższym przejściem wrócić do teraźniejszości.

 

        Toczyłem walizkę do pustego domu, Kłaniając się judaszowi w drzwiach sąsiadki. Tym razem obyło się bez sensacji, ale domyślałem się, ze i tak mnie wyspowiada z tego urlopu. Chyba jej powiem, że pracuję u siostry gdzieś w Tarnowie, czy Myśliborzu. Może w Ostródzie? Zimne łóżko nie napawało optymizmem.

 

- Po jaką cholerę wracałem? – zacząłem się zastanawiać – czy tam nie jest lepiej?

 

        Stałem w oknie i walczyłem z myślami. Konstanty chciał, żebym był przewodnikiem. Jak on. Ale on jakoś mieszkał i żył tam, a tu tylko zaglądał. Czyli musi być sposób. Ciekawe jaki. Następnym razem muszę doczytać księgę. Musi być jakaś wskazówka. Dzień zapowiadał się mniej ponuro, niż mógłby się zacząć podczas niezbyt chłodnego lutego. Słońce zerkało już na krótki łuk dnia, a w magistracie sprzątaczki zamykały okna w gabinetach po porannym wietrzeniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz