Ostatni
dzień tutaj. Opanowała mnie gorączka jakbym wybierał się na egzotyczne wakacje.
Wstałem grubo przed budzikiem, cud, że w ogóle spałem. Nie chciałem podróżować
z bagażami, jednak dla zachowania pozorów wepchnąłem w walizkę trochę
drobiazgów i zamykając drzwi zapukałem do sąsiadki:
- Jadę w
interesach – bąknąłem kłaniając się uchylonym na długość łańcucha drzwiom –
wrócę za miesiąc, może dwa. Pani rzuci łaskawie okiem, czy jaki obcy się nie
będzie tu pałętał?
Mruknęła
coś na kształt, że mi się powodzi, ale zgodziła się przypilnować. W
antykwariacie wrzuciłem walizkę na zaplecze i poszedłem na zakupy. Dzieciom
kupiłem słodkości, bo nic lepszego ni wpadło mi do głowy. A żonie? Co kupić
nieznajomej żonie żeby pasowało i do niej i do epoki, w jakiej żyje? Jedwabną
chustkę na głowę? Pewnie znali już takie cuda. A może lusterko w srebrne
oprawie? Najłatwiej było z Konstantym. Jemu wziąłem książkę. Dzisiaj nikt jej
czytać już nie chce, bo nieaktualna dawno, a jemu się spodoba. Upchnąłem w
kieszenie drobiazgi i czekałem, aż zgaśnie dzień. Kompaktowy aparat zabrałem na
wszelki wypadek. Nie ważył zbyt wiele, a kto wie, jak się rozwinie sytuacja.
Na
wszelki wypadek postanowiłem zmienić punkt wejścia. Krążyłem po starówce,
pozwalając obcym krokom gasnąć na zakrętach, mijałem więzienie miejskie, stare
koszary, klasztorny majątek rozlany pomiędzy drzewami naprzeciw katedry.
Kłaniałem się pomnikom, które trwały przypięte do wysiedzianych miejsc od
wieków i szukałem swoich drobnych znaczków piętnujących przejścia. Większość
zmyła woda, ale pamiętałem ich położenie. Tym razem muszę nauczyć się
wszystkich na pamięć. Tam i tu. Żeby nie mieć wątpliwości. I Konstantego
zapytać, czy jest szansa na krótsze wizyty, bo miesięczny wypad zawsze będzie
podejrzany.
Mijałem
właśnie cokół zasiedziany przez dawno nieżyjącego papieża, wyidealizowanego w
granitowej kolumnie, gdy iskierka księżyca zaprosiła na drugą stronę. Wszedłem
zdecydowanie odważniej, niż za pierwszym razem. Zima trwała i chyba nawet
nabrała mocy. W tamtym świecie takich zim już nie ma. Rozejrzałem się wokół.
Jedna dorożka ze śpiącym na koźle stangretem i para młodych tańcząca na środku
mostu swoją miłość świeżo upieczoną. Poza tym pustka przedświtu. Szedłem równym
krokiem, nie zakłócając spokoju. Dozorcy gasili właśnie gazowe lampy co
bardziej energiczni otwierali podwoje, w warsztatach i kuchniach rozpalali pod
piecami.
- Do
domu, do domu – chrzęściły kroki – do żony i dzieci. Do łóżka, pod pierzynę
gęsim puchem wypełnioną po brzegi.
Cieszyłem
się. Nie podejrzewałem, że tyle radości da mi powrót do tego świata. Przejście
było sporo dalej, niż księgarnia, ale miasto było niewielkie dla wprawnych nóg.
Mijałem witryny, które dopiero zajaśnieją. Pozwalałem odurzyć się zapachowi
chleba z piekarni, Wędzonym w dymie szynkom i rybom, Słuchałem odgłosów
pracowitego dnia kamieniarzy, szklarzy, czy szewców. Mijałem rzeczywistość
pełna życia i werwy. Prostych czynności dających radość i siłę witalną. Kupiłem
ciepłe jeszcze precle, dziwiąc się, że grosze w kieszeni pasują do tych czasów.
Wreszcie wspiąłem się na trzeszczące schody i wszedłem do domu. Cicho
rozebrałem się i wśliznąłem do łóżka. Gorąca dłoń natychmiast mnie znalazła i
przyciągnęła do siebie.
- Jesteś
wreszcie – mruczała przez sen – mógłbyś wracać wcześniej, a nie o świcie. Zaraz
dziatwa wstanie i nici ze spania!
Było mi
dobrze. Ciepło, bezpiecznie. Jak szczeniak w matkę wtuliłem się w kobiece
ciepło i zasnąłem bez czucia. Na chwilę. Dzień rozpoczął się oczywiście od
dziecięcej radości i maluchów w łóżku tratujących dorosłych bez cienia
szacunku. Spocone umorusane radością szczęście. I buzie, którym trudno zachować
spokój i powagę. Pełne słodkości policzki i ręce obejmujące szyje, ramiona
kolana – wszystko, co w nie wpadnie. Zmokły mi oczy. Nieznane uczucia
zawładnęły mną bez reszty. Całowałem te dzieci, jakby naprawdę były moje. I
chyba były bo piszczały radość, jakiej obcemu nie śmiałyby dać.
Kasia w
chustce wyglądała na równie szczęśliwą jak dzieci. Dziś na śniadanie mleko i
powidła śliwkowe z chlebem. Kleiło się wszystko ale smak węgierek budził we
mnie zapomniane już dzieciństwo. Wreszcie dzieciarnia poszła do nauki, a my do
księgarni. Konstanty już zajął strategiczne miejsce przy piecu i czytał coś
korzystając z monokla. Kasia wymiatała śnieg z wycieraczki, a potem przetarła
szmatą regały z kurzu. Chciałem porozmawiać z Konstantym o urzędniczce, o moim
wahaniu, o miesiącu tam i poranku tu. Stanąłem nad nim, usiłując położyć mu dłonie
na ramionach, lecz jego ciało poddało się dłoniom. Zgasł z uśmiechem na ustach.
Pochowaliśmy
go trzy dni później na małym miejskim cmentarzu. Ukradkiem zrobiłem kilka
fotek, żeby po tamtej stronie odwiedzić go, gdy znów mnie napadnie chandra. Tam
nie miałem z kim porozmawiać. Tu było mi łatwiej. Kasia traktowała mnie jak
męża i nie gniewała się na długie nieobecności. Widać Konstanty musiał jej
wiele wytłumaczyć. Zapewne więcej, niż mnie. Od tej pory musiałem sobie radzić
bez jego dojrzałego wsparcia i mądrości. Najwyraźniej czekał na mnie tak długo,
ile tylko miał sił w sobie. Powinienem pilnować Kajetana, żeby szybko dorósł,
by móc mnie zastąpić.
Po
śmierci nestora więcej czasu spędzałem w księgarni, nadal noce przeznaczając na
wyprawy, wracając do domu przed brzaskiem, by ugrzać się w małżeńskim łożu.
Księżyc powoli pulsował rosnąc i malejąc zgodne z kalendarzem. Miesiąc tu był
jak trzy tam. Ledwie przypomniałem sobie o prośbie urzędniczki, kiedy czas
zaprosił na drugą stronę. Ostatnią noc postanowiłem spędzić z rodziną. Dzieci
patrzyły błagalnie, żebym został z nimi, żebym opowiedział historie z moich
wypraw, a gdy mówiłem zasypiały z uśmiechem, podążając w umyśle w podobną
podróż. Kasia… szepnęła tylko, że nie chce być żoną na odległość, a potem jej
ciepło i tęsknoty zabrały nocy oddech tak bardzo, że ledwie zdążyłem
najbliższym przejściem wrócić do teraźniejszości.
Toczyłem
walizkę do pustego domu, Kłaniając się judaszowi w drzwiach sąsiadki. Tym razem
obyło się bez sensacji, ale domyślałem się, ze i tak mnie wyspowiada z tego
urlopu. Chyba jej powiem, że pracuję u siostry gdzieś w Tarnowie, czy
Myśliborzu. Może w Ostródzie? Zimne łóżko nie napawało optymizmem.
- Po jaką cholerę wracałem? – zacząłem się
zastanawiać – czy tam nie jest lepiej?
Stałem w
oknie i walczyłem z myślami. Konstanty chciał, żebym był przewodnikiem. Jak on.
Ale on jakoś mieszkał i żył tam, a tu tylko zaglądał. Czyli musi być sposób.
Ciekawe jaki. Następnym razem muszę doczytać księgę. Musi być jakaś wskazówka.
Dzień zapowiadał się mniej ponuro, niż mógłby się zacząć podczas niezbyt
chłodnego lutego. Słońce zerkało już na krótki łuk dnia, a w magistracie
sprzątaczki zamykały okna w gabinetach po porannym wietrzeniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz