W związku z awansem z ligi okręgowej na poziom światowy niezwłocznie zmieniłem barwy klubowe, buty, krawca, wakacyjne destynacje i Agenta, pracującego obecnie nad skompletowaniem mojego światopoglądu, stosownego do osiągniętej pozycji. Na początek rzucił tylko, że powiatowa dziewczyna nie przystoi wschodzącej gwieździe, więc niezwłocznie spakowałem lekko przechodzoną muzę, która z soplami zwisającymi z perkatego noska chlipiąc wróciła do rodzinnej wioski. W najbliższym kiosku kupiłem kolorowe gazety z zakamuflowanymi anonsami topless (a czasami całkiem less) po liftingu piersi, pośladków, warg i Bóg jeden wie czego jeszcze i spędzałem wieczory bez grymaszenia przymierzając każdą bez wyjątku – żeby nie wyjść na homofoba. Słabo szło, bo sypianie ze zdjęciem nie przynosiło ulgi, więc ze wstydliwym uczuciem porażki zadzwoniłem o wsparcie do Agenta.
- Passe! – niemal opluł mnie pogardą sączącą się ze słuchawki – Kto to widział, żeby Lew Salonowy chodził na smyczy jakiejś Pocahontas, gdy wokół prężą się członki Tęczowych Tygrysów? Ohyda!
Zakończył rozmowę i szczęściem nie widział, jak oblałem się rumieńcem. Wyłazi ze mnie buractwo i trzepanie butów ze słomy na niewiele się zda, kiedy człek cuchnie obornikiem, a smród sięga stołecznego stadionu. Czas dorosnąć. Sięgnąłem po gazety ponownie, lecz tym razem zasypiałem wlepiając wzrok w sześciopak kolejnego doskonale opalonego mutanta, zliczając zdobiące go tatuaże i inne piercingi. Może kowal uzbroiłby i mnie w taką uprząż, którą najwyraźniej w Wielkim Świecie stosuje się jako alternatywę dla garniturów z Wólczanki?
Nie powiem, żebym budził się spełniony. Raczej gorączkowo sprawdzałem, czy aby nie zostałem niecnie wykorzystany podczas snu. Zadzwoniłbym do rodziców, dotąd wspierających mnie bez szemrania, jednak światopogląd wciąż nie był gotów, a popsuć sobie image na starcie, kosztować mogło Karierę. Wreszcie Agent był gotów przedstawić Ścieżkę Sławy, na końcu której tłoczyły się „achy”, „ochy” i prywatny jacht długości boiska z basenem, bo oceanom w kwestii wody lepiej nie ufać. Pierwszy wieczór spędziliśmy wybierając bezludną wyspę, na której miał stanąć zamek, pałac, czy wesołe miasteczko – trochę pobłądziłem, gdyż Agent w trakcie przedstawiania wizji negocjował już kontrakty reklamowe, zakup sześciu restauracji w kraju i trzynastu w krajach egzotycznych, wynajmował lożę w Metropolitan Opera na najbliższe sto lat i wzywał sztab ludzi, mających rozebrać mnie z małomiasteczkowości i odziać w ciało godne Herosa.
Cierpiałem depilacje, manikiury, fryzjerskie harce, soczewki kontaktowe zmieniające moje miodowo-naiwne spojrzenie w stal błękitu, czy pluszową zieleń zrywającą zamki niepoznanych dotąd rozporków. W łóżku zagościł język angielski, z którym nijak współżyć nie umiałem, więc kląłem go bez litości. Poszedłbym na piwo, jednak chodzić nie godziło się, a jechać dwunastodrzwiowym cadillakiem do oberży, przed którą wciąż parkują furmanki z sianem, to lekkie faux pas. Przy tym (jak mnie poinformował Agent) picie piwa, ZANIM browar zapłaci mi za nienachalną promocję, to grzech, jakiego muszę się wystrzegać.
Zamiast piwka w rozśpiewanym towarzystwie studiowałem w trybie nadzwyczajnym modę salonową jesień 2021, i wiosna 2022 - na wszelki wypadek, bo czas nie z gumy i kiedy już dopadną mnie flesze paparazzich będzie trudniej się wytłumaczyć z niedopasowanej do marynarki bielizny. Agent sugerował, że moja aryjskość może zostać uznana za nonszalancję, polecał abym podrasował karnację dążąc do standardu chociaż zachodnich Indii, albo Kostaryki. Wakacje na Zanzibarze, Dominikanie, czy innym kurorcie, składającym się z piasku, słonej wody i boyów gnących się w uśmiechach całodobowo (broń Boże hostess). Na prywatnym lotnisku popierdywał wesoło Jumbo-Jet, czekając aż zaszczycę jego pokład czterema literami.
Z braku lepszych pomysłów, zdecydowałem się. I ten cholerny angielski też się zabrał – na gapę, bo złośliwie zamierzałem go zostawić na straży tymczasowych apartamentów dziewięć tysięcy metrów kwadrat bagatela, siedemnaście łazienek i całej tej reszty, o której miał mi opowiedzieć kamerdyner, jednak zaginął podczas zwiedzania i odnajdzie się nie wcześniej jak w przyszłym stuleciu.
Stajnia pełna była rumaków, gdyż (na kategoryczne żądanie Agenta) od dzisiaj rumaczenie było moim oficjalnym hobby. Posiadałem fanpejdża i miliard osiemset lajkujących z mozołem folołersów, ilekroć objawiłem się w kolejnej odsłonie odświeżanej siedemnaście razy na dobę przez mrówki drzemiące nad elektroniką w openspejsie. Zabawne, że siedzieli w kwadracie 8x8, jakby to była szachownica, nad którą pieczę sprawował Agent Gromowładny. Nawet, kiedy robiłem kupę, zamiast atawistycznego grymasu musiałem zaprezentować diamentowy uśmiech, w dłoni trzymając markową pastę do zębów, ręczniczek kąpielowy, czy biodegradowalną biżuterię. Na lotnisko pojechałem rumakiem, nieco tylko kalecząc gonady. Odpoczną w drodze, bo nawet Jumbo-Jet potrzebował chwili, by mnie przemieścić na drugi koniec świata.
Bezludna wyspa (prócz personelu) posiadała zaledwie setkę starannie sprofilowanych postaci, których stan posiadania zaczynał się liczbą znaczącą za taką baterią zer, że nawet cierpliwe z natury sępy nie dawały rady dożyć końca wyliczanki. Panie – nienagannie piękne, skrojone według tego samego wzorca, zaopatrzone u jednego krawca, skrywające w szufladzie identyczny model wibratora, przechadzały się brzegiem, uważając, by sól morska nie naruszyła doskonałości stóp nawykłych do aksamitów i jedwabi, a nie potłuczonego do obłędu granitu. Panowie trawili miniony wieczór, albo paśli się nadchodzącym, schładzając krtanie płynami do dezynfekcji jamy ustnej z obowiązkową tęczową parasolką.
Ciężko mi było zrozumieć tak jawne deklaracje, bo w końcu po co miałbym zaśmiecać sobie głowę cudzymi preferencjami? Zupełnie jakbym trafił na bal swingersów, gdzie każdy z uczestników deklaruje apetyt wystarczająco dosadnie, by uniknąć ewentualnej pomyłki. A ja przecież miałem tylko maść zmienić na więcej beżową. Jak cham ze wsi położyłem się na piachu i zasnąłem, pozwalając słońcu na operację solarną, a kiedy wstawałem boy napełniał już zimnym kefirem wannę, żeby ulżyć świeżo zdobytej karnacji.
- Zasadniczo, jutro położę się na plecach i będę mógł zakończyć proces przemiany – pomyślałem zasypiając w wannie. Chyba stęskniłem się za domem i prostymi przyjemnościami w klimacie zbliżonym do nawyków wrodzonych.
- Józek! – ktoś gwizdnął i aż drgnąłem, że nawet na bezludnej wyspie dosięgła mnie wiocha – Wyłaź wreszcie! Goście już przyjechali, chłopaki rozpili pierwszą beczkę, dziewczyny pocą się pod zegarem! Mecz nie poczeka. Gramy zaraz!
- Szlag trafił karierę! – pomyślałem siadając i wsuwając nogi w buty – Trza było się tego angielskiego uczyć, zamiast dyskutować z Agentem.
Bycie panem/panią siebie...? Na ile jesteśmy sobą a na ile tworem innych? Ciekawy temat poruszyłeś.
OdpowiedzUsuńnatchnęło mnie, kiedy przeczytałem, że pan piłkarz po debiucie reprezentacyjnym porzucił swoją wybrankę. i popłynęło.
Usuń