Dopóki życie pozwalało, byłem trutniem. Pasożytem.
Wirusem wyhodowanym boskim kosztem rodziców, dzięki którym zdołałem zakwilić widząc
niegodziwości świata zewnętrznego. Bez ich patronatu, stałbym się jętką
jednodniową, najsłabszym pisklakiem z miotu, wyrzuconym z gniazda słabeuszem konkurującym
w żywiołowej walce o życie, pośród bardziej zdeterminowanych i agresywnych.
Chciałem podziwu. Talentów. Subtelności namaszczonej
zaletami, niczym świąteczny sernik bakaliami. Tymczasem zewnętrze szczuło mnie
słowami:
- Niegodziwy tuman, barbarzyńca, podlec-idiota!
Płakałem, utykając łzy poza wzrokiem postronnych.
Słabość dyskryminowała każde działanie, dzieląc słowa na stroboskopowe sylaby.
Tak. Jąkałem się. Strach przesiąkał bieliznę. Zapomniałem, jak smakuje spokojny
sen.
Patronat sczezł i przeszedł do historii. Musiałem… zrzucić
wylinkę!
Ostra samokrytyka?
OdpowiedzUsuńżarcik o dojrzewaniu.
UsuńCzekałam na zakończenie. Rozbawiło mnie. :)
OdpowiedzUsuńgady tak mają, że od czasu do czasu muszą coś zrzucić.
UsuńZrzuciłeś wylinkę nie tylko w tym temacie. Odkryłeś się jeszcze w innym, a może ja czegoś nie dopatrzyłam/doczytałam w Twoich wpisach- szkoda.
OdpowiedzUsuńtrudno pisząc stać zupełnie z boku. czytelnik dostrzeże obłudę i ucieknie. pisząc usiłuję wczuć się w rolę. czasami chyb asie udaje, sądząc po komentarzach.
Usuń