Koneser.
Wdychałem zapach skóry bez
wstydu i umiaru. Niepomny, że na policzkach zakwitły ci rumieńce, a każde słowo
rozszarpane zostało spazmem grzesznej tęsknoty. Uczyłem się ciebie językiem, bo
czymże są toporne dłonie wobec kaszmiru kobiecej uległości – nos bezbłędnie poprowadził
oszołomione zmysły.
Rosiczka.
Zakwitłaś na mojej dłoni, a
ja ostrożnie ogrzałem oddechem kiełkujące ziarno. Rosłaś szybko, zachłannie,
jak ogorzałka wełnista pośród polany niezmierzonego lasu. Mój zachwyt nie
onieśmielał cię wcale – gdy tylko dojrzałaś, ugryzłaś mnie do krwi, by wypić
życie do końca.
Z
premedytacją.
Smarowałaś masłem chleb,
pachnący wciąż ciepłem glinianego pieca i kapuścianego liścia, a ja łykałem
ślinę ukrywając pożądanie. Jeśli ktoś był w tamtej chwili głodny – byłem nim
ja. Podałaś niepewnie skibkę, bym poczuł hipnotyczną moc śmierci utkaną w
tajemnym smaku bielunia.
Pan
dobrotliwy.
Nieskończoność ściany
przemierzał pająk, któremu nikt nie obiecał, że dotrze do kresu, poza widnokrąg,
jakim była krawędź dzieląca ścianę z sufitem. Szedł wytrwale, zapewne lekko spocony
i głodny bardziej, niż jeż w marcu. Pomyślałem: „tam nic nie ma” i zgniotłem
bezzasadne moim zdaniem życie.
Posłuszna.
Od dziecka uczyłaś się grzeczności,
więc rady matki bezbłędnie znalazły drogę pod dziewiczą kołdrę, grzęznąc niespiesznie
w intymności. Gasiłaś pożądanie wprawniej, niż ja papierosa pod pijanym butem,
choć mówiłaś „nie” każdemu śmiałkowi. Nawet, gdy ten okazywał się być zaledwie słuchawką
prysznica.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz