Na wystawie sklepu z niedonoszoną odzieżą zobaczyłem kapelusz. Miałem wzruszyć ramionami i pójść spokojnie dalej bo na cóż mi kapelusz, kiedy królika spotkać można wyłącznie w lodówce hipermarketu w promocji za garść miedziaków.
Jednak kapelusz mamił wzrok. Nie do końca kuglarski, wcale nie kowbojski, a tym bardziej salonowy czy cyrkowy. Taki zwyczajny, codzienny, żeby zasłonić łysiejącą czaszkę przed pełnym pożądania wzrokiem satelitów szpiegowskich. Albo odciąć się od wrażeń wizualnych i popełnić drzemkę w trawie nad brzegiem ruczaju… gdyby był.
Wysupłałem cztery złocisze i ogrzewałem je ciepłem dłoni czekając na otwarcie sklepu. Pani cieleśnie rozpasana beznamiętnie skasowała należność i zdjęła z wystawy przedmiot pożądania. Brudny był. Zakurzony. Wewnątrz miał poprzecieraną od ciężkich myśli listwę potnika i trzeba było być lekkoduchem by zdecydować się na podobny zakup. Panama – tak przynajmniej reklamowała produkt spłowiała metka kurczowo uczepiona wnętrza. Wyprodukowana w dalekiej Portugalii w okresie międzywojennym. Antyk.
- Zakładać? Zbezcześcić historię i wetknąć w nią pustawą głowę pełną pochopnych fantazji? Równie dobrze mógłbym założyć na siebie Akropol albo Pietę i nabierać wartości pod ich oszałamiającym ciężarem.
Krok mi dostojniał, pośpiech traktowałem z pogardą i puszczałem szczeniaka przed sobą. W rękach miąłem rondo, nadal niezdecydowany, czy słusznie dałem się zauroczyć. Witryny jedna po drugiej przymierzały mój nietrwały obraz w ramy ościeżnic. Niektóre skażone wizją surrealizmu, inne ekspresyjnie uplamione, przydawały życiu pierwiastka poezji. Najzuchwalsza pozwoliła sobie wręcz na karykaturę, ale nawet ona nie miała śmiałości, żeby wyjąć mi z dłoni kapelusz i wetknąć między uszy. Musiałem zrobić to sam bo moje negatywy w szybach zimne były, jak pocałunek listopadowej nocy i ani śniły podejmować ryzykowne inicjatywy.
Kapelusz leżał, bo to potrafił najlepiej. Szczęśliwie nie upominał się o wygrzaną półeczkę w sklepie, na której nudził się zapewne przez kilka ostatnich lat, czekając na oryginała, któremu siano we łbie kazało przymierzyć dzieło przedwojennych mistrzów. Witryny odsunęły się nieco, spłoszone niespodzianie rosnącym gabarytem, wciąż jednak mieszczącym się w ramach. Przyglądałem się sobie z mieszaniną uczuć ambiwalentnych, za to kapelusz ze stoickim spokojem konsumował moją czaszkę, łaskocząc cieniem czubek nosa. Nie takie rzeczy znosić musiał w przeszłości. A i materiał ludzki był nieco lepszej kondycji.
Pod przykryciem najwyraźniej zajmowałem większy fragment przestrzeni, gdyż przechodnie szerszym niż zazwyczaj łukiem omijali moją bezwładność onieśmieloną lustrzanym odbiciem, spoza którego wyglądały niklowane rondle o mahoniowych rączkach i parasole wielobarwne, jak motyle. W sumie było mi wszystko jedno, czy tłem będzie damska bielizna, chemia użytkowa, czy drobny sprzęt elektroniczny. Kapelusz milczał, jak zaklęty. Najwyraźniej przeżywał. Może oswajał się z nową sytuacją, albo wdychał zapach mojego skarlałego rozumu, zabezpieczonego twardą skorupą przed autobezmyślnością. Może nawet chlupotałem wewnętrznie na wzór orzecha kokosowego.
Cień nagle zgrzybiały usiłował wcisnąć się między popękane płytki chodnikowe, wstydząc się najwyraźniej zmiany kształtu oswojonego przez lata współużytkowania. Zły był na mnie i klął coś pod nosem, ale znałem go jak zły szeląg – przejdzie mu niebawem, bo urazy chować nie potrafi, mściwy nie jest, a obecną złość złożyłem na karb zaskoczenia. Jeszcze chwila i sam zacznie się wdzięczyć, stroszyć piórka i przyglądać się sobie, jakby zamierzał pójść na pierwszą w życiu randkę.
Żeby mu zadanie ułatwić – ugiąłem kolanko, obróciłem się profilem, a nawet klapy jesionki wygładziłem, żeby ułagodzić złośnika. I brzuch wciągnąłem, gdyby mu do głowy przyszło machnąć fotkę na okładkę tabloidu. Nie powiem – z ulgą odetchnąłem, gdy wypuścił z łapek kurczowo trzymaną krawędź piwnicznej kraty i zaczął flirtować z damą na szpilkach, najwyraźniej zakłopotaną bezwstydnym zainteresowaniem cienia. Szczęśliwie nie nauczyłem go gwizdać, bo dostałby w pysk niechybnie, a tak, to tylko ja zarumieniłem się ze wstydu, choć udawałem, że to wiatr wybarwił mi policzki, jak jesienne słońce skórkę zimowych jabłek.
Cień na szpilkach dawno już ucichł, a na wystawie rondle przestały puszczać zajączki w nasza stronę, gdy wreszcie mogliśmy pójść, nadal kątem oka obserwując siebie nawzajem. Całkiem, całkiem wyglądał ten mój cień w kapeluszu. Żeby się jeszcze ogolił i brwi przyczesał, to kto wie, na co mógłby sobie pozwolić. Może nawet dogonić te szpilki i porwać na kawę, czy ciacho?
- Wiem, wiem – mruknąłem sam do siebie – znowu mi się rozszumiała wyobraźnia i kipieć poczyna nieprzystojnie. Szczęściem, teraz mam kapelusz, to nie wypłynie na wierzch tak łatwo. Prawda cieniu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz