Leżałem sobie spokojnie, niczym Ramzes
Drugi w swoich siedmiu trumnach, kiedy nadszedł Świt i poczynił mi
niedwuznaczne propozycje. Że niby razem, że dzień popełnimy taki, aż wieczór
się zarumieni, kiedy nadejdzie ciszej od monsunu. I za nic miał sobie nasze
jednopłciowe, homoseksualne inklinacje. Wstałem, bo leżeć z nim w jednym wyrze,
było ponad moje siły. Kto wie, czego się dopuści. Wolałem już pójść ze Świtem
na randkę. Kosy kwiliły miłosne pieśni, a Świt nabrzmiewał, lekko zaróżowiony z
emocji i obiecywał - jeśli już nie gruszki na wierzbach, to przynajmniej bazie.
I kwiatami forsycji, albo głogu stręczył. Zagorzali wielbiciele pluszaków
wyprowadzali swoje psy, a młodzi rodzice dzieci. Ktoś realizował własne kaprysy
i dostarczał sobie ciepłe bułeczki do łóżka, inny szedł odrobić pańszczyznę.
Świt odstraszał nawet Cień i szedłem taki ogołocony, niemal nagi, bo jak to tak
– bez Cienia?. Świt mamrotał jakieś nieszczere przeprosiny, obiecywał poprawę,
ale wierzyć mu? Szczawik ni krzty szacunku w sobie nie nosi. Wiatr tymczasem
postrącał szpaki z czubków nieopierzonych brzóz, by z wysoka mogły pogwizdywać
niezbyt grzecznie na przechodzące parę pięter niżej niewiasty, pośladkami w
dżins odzianymi mierzące czas subiektywny, biologicznym wahadełkiem pełnym niedopowiedzeń i nadziei.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz