Od
dziecka wiedziałem, że gdzieś poza zasięgiem nieporadnych rączek znajduje się
coś, co konsekwentnie wymyka się logice. Pytałem do znudzenia, aż dorośli
zaczęli mnie unikać, nie mogąc znieść nieustającej ciekawości planktonu.
W szkole
dowiedziałem się, że ludzie podzielili wielki świat na drobne kawałki,
zazdrośnie strzeżone przez zbrojnych i gorliwie pilnowali, aby nikt obcy nie
wybrał się na drugą stronę, gotowi raczej zastrzelić zuchwalca, niż pozwolić mu
przejść. Linię, której dotknięcie kosztowało życie nazwali murem berlińskim,
żelazną kurtyną, albo zwyczajnie granicą – jak kto woli.
Jako chłopiec
w miarę rozsądny wydedukowałem sobie, że świat który znam oddziela mnie od magicznego
czymś równie absurdalnym co byli zdolni wymyślić jedynie starzy, zgorzkniali
ludzie, usiłujący wymusić na młodych umysłach pokorę – granicą. A skoro takowa
istnieje - wystarczyło ją odnaleźć, uśpić czujność strażników i śmiało wkroczyć
TAM. Dedukcja zdeterminowała mój los. Stałem się poszukiwaczem. Nomadem,
wędrownym ptakiem głodnym wiedzy. Sprawdzałem każdą plotkę, rzucałem się w wir
zawieruch, byle tylko własnymi zmysłami zbliżyć się do poszukiwanej granicy.
Opowieść
byłaby mrzonką, bełkotem pijanego marzyciela, gdyby nie skończyła się choć
częściowym sukcesem. Ale ja znalazłem. Czyli nie byłem głupcem lecz najwyżej
ekscentrykiem, dociekliwym badaczem istoty rzeczy. Granica była i nikt jej nie
pilnował. Szkoda że dopiero u kresu życia zdołałem sięgnąć celu. Krawędź była
trochę gumowa – rozciągliwa, lepka i pachnąca syropem truskawkowym, chemicznie
zabarwionym dożywotnio w karnacji dla małoletnich księżniczek. Za nią mogło
czaić się z siedem nieznanych wymiarów, wymarłe, albo niewymyślone dotąd zwierzęta,
a preferowanym językiem mogło być na przykład esperanto kaligrafowane wspak.
Zapewne
miałem zbyt wiele fizyczności na grzbiecie, bo przejść było ciężko – guma z
newtonowskim zacięciem, typowym dla tej strony istnienia, wypychała mnie tym
mocniej, im bardziej napierałem. Po tamtej stronie trwały inne stany skupienia,
możliwości i konieczności mi niedostępne. Siadłem na zadzie, na kamieniu
jakowymś, na granicy, której melodia gumową struną jęczała niechęć do
mojej-tu-obecności, ale zawziąłem się. Sekatorem urzezać? Czołganiem omamić?
Skruszyć tę wiotką sprężystość siłą woli? Chceniem samym? Pomysły mnożyły się
lecz wciąż były trójwymiarowe, płaskie i bez polotu. Gołąbek pokoju zapewne
pokonałby kreskę lekkoatletycznym flopem, względnie wzniósłby się ponad zasięg
radarów i bez tchu spadłby, grawitacją pochłonięty po szczyt kłębuszków
nerwowych gdzieś w głębinach po drugiej stronie, za sprawą prądów powietrznych,
jakie zwykle wykrywa nosem, czy czymś co go zastępuje gołębiom.
Trwałem
i popadałem w letarg, a stare rany goiły się na mnie opieszale. Muchy zwęszyły
moją słabość i spijały co tylko się dało, zanim ciepło się zmarnuje, albo komarzyce
się zwiedzą i skolonizują moją skórę, przystępując do rabunkowej gospodarki
dóbr naturalnych ukrytych w trzewiach dziewiczych lądów. Nieopodal szumiała
rzeka filozofów, nade mną niebo rodziło gwiazdy, robiące co im było pisane, a
bliżej cień drzewa trwającego w TUTAJ chwilę dłużej, niż moje myśli pochopne.
Za to guma zdawała się trwać w międzyczasiu, albo kompletnie poza nim, gdyż
nieustająco była elastyczna i bezwzględna dla śmiałków.
Widziałem
jak odbijały się od niej Moby Dicki, Awatary wymyślone przez pryszczate dusze
czające się po drugich stronach monitorów, modlitwy grzesznych, chorych i
nawiedzonych. Guma załatwiała ich wszystkich odmownie. Cieszyłem się, że mam
siedzącą miejscówkę, bo nie każdemu było to dane i wracając, mimo woli,
emigranci trafiali nosami w kałuże błotniste, gęstwinę ostrokrzewów, bądź
jeszcze większe gówno. Trwałem w dojrzewającej zadumie, szukając możliwie
nierozsądnej metody przekroczenia, bo te bliższe realiom zrealizowali już masowo
napływający straceńcy, kamikadze…
-
Zauważyłaś/eś, że mięsem armatnim ZAWSZE SĄ MŁODZI? Starzy wyjadacze (miast
wzorować się na populacji szczurów) cynicznie wysyłają przodem tych, którym
krew wciąż goreje i dają się zapłodnić grubymi nićmi szytą, toksyczną myślą
sączoną ze zdeprawowanych ust starców. Ba! Erudyci wymagają, aby czcić ich
mądrość, która pozwoliła im dotrwać siwizny na skroniach. Co mądrzejsi
nastolatkowie ukradkiem farbują włosy na spopielałe barwy, by uniknąć losu przewidzianego
młodym przez zgrzybiałych, spróchniałych ludzi. Wiekowy wzrok tęgim nie jest i
łatwo wywieźć go w pole, choć rezygnacja z prawdy idealistom nie przychodzi lekko.
A jednak
granica była nieosiągalna dla nikogo. Każdy farbowany lis, prześmiewca, ignorant,
cynik, czy logik trafiał na opór, rosnący z każdym krokiem. Za granicą trwała
(chyba) wiosna. Po tej stronie – jesień. Więc może światy trwają w przeciwfazie?
Znoszą się wzajemnie? Jeśli… Jeśli to prawda, wystarczyłoby sublimować… unicestwić
tutejsze ciało, by dszę przedostać tam. Podciąć żyły? Sznur zawiesić na suchej
gałęzi jesionu? Ech! Buki wszak wyglądają szlachetniej. Dęby schną arogancko, a
topole łamią się na samo brzmienie słowa „wiatr”. Robinie są chwastami, lecz
przecież żylaste chwasty potrafią przetrwać tam, gdzie… szkoda słów! Popadłem w
dywagacje płoche i niegodne kogoś, kto zamierzał dokonać niemożliwego.
Nie
potrafię myśleć obarczony większą liczbą wymiarów. Dedukować i ciągnąć wątek, w
którym przestrzeń niezbędna fizjologii życia przekracza siódemkę – po parze
lokalizacji istnienia: przód-tył, góra-dół, prawo-lewo, wystarczy dodać punkt
zaczepienia (również zawarty w sześcianie wieczności) żeby w końcu matematyka i
fizyka zaczęły działać z grubsza zgodnie z twierdzeniami geniuszy rodzaju
ludzkiego. Najzuchwalsi krzykną jeszcze:
- Ale,
ale! Uwzględnij czas, bo ten potrafi pokarać nawet dzisiejszych zwycięzców!
Ulegam.
Wbrew sobie, ale jednak. Guma kołysze się współczująco, może nawet kpiąco. Wie,
jak słabym jestem umysłem? A może chce mi przekazać słowa otuchy:
-
Biedaku. Zostań, gdzie jesteś i ciesz się chwilą. Po drugiej (innej? obcej?)
stronie nie ma dla ciebie życia. Nie dorosłeś, aby przekroczyć Rubikon!
Przyznać
się do słabości? Przed tym, czego świadomie nikt nie opisał? Bo może trzeba
życie powiesić na sztachetach, nim furtkę do tam się uchylić uda?
- Zerknę
pokornie na słabszych i zdesperowanych. Może to właśnie oni dostąpią Królestwa?
Czas puszczę przed siebie, bo on nie znosi bezruchu i woli gnać z tymi, których
niepokój trawi. Ja? Posiedzę. Popatrzę, albo i nie… Zaczekam, aż się pojawi
idea.
-
Głupcze! Ryczę z nagła – Cóżeś uczynił! Te przynajmniej były nażarte!
Po tej stronie granicy trwa październik. A ja melduję się dość posłusznie i w wystarczającym stopniu skruszona (a może i skruszała). Piwo pod W. C. obiecałam i dotrzymam, ślubuję uroczyście.
OdpowiedzUsuńCo, na litość boską, stało się z moim wczorajszym komentarzem?
OdpowiedzUsuńbladego pojęcia nie mam. na pewno nie kasowałem nic, bo kasuję tylko ruską reklamę bóg-wie-czego, a komentarze dotyczą zawsze jednego postu sprzed roku, którego maszyna na sto procent nie przeczytała.
Usuńale - przepraszam za niedoskonałość łącza. poważnie. nie czuję się dobrze kiedy coś znika bez mojej wiedzy.
Łącze łączem, ale może po prostu komentarze wpadają do spamu, a Ty nawet nie wiesz o ich istnieniu?
Usuńodnalazł się - w równoległej rzeczywistości. piwko pod WC - to coś, czego przegapić nie wolno. niech się wydarzy!
UsuńNiech!
Usuń