Na
skarpę nieopodal bunkra, chwilowo zaadaptowanego na muzeum sztuki współczesnej, wypełzła ławica wygłodniałych narcyzów, bezwstydnie karcąc świeżutką zieleń trawnika.
Ostatnie krokusy musiały się przesunąć, szczególnie, kiedy do rozpychających się
i wszędobylskich forsycji dołączył jeszcze złotlin japoński, by pulchnymi różyczkami
słońca rozjaśnić północną elewację kamienicy pamiętającą czasy jedynie
słusznych prawd. Oglądam zmasowane przemarsze niewiast o mocno zarysowanych łydkach i zachwycających kształtach zawierających obfitą masę kobiecości. Być może niektóre sądzą, że ciut
zbyt hojnie skrojoną, ale przecież - wciąż uroczą. Patrzę na narady obcych, knujących w
skupieniu plany konsumpcyjne na dzisiaj, gdyż ze względu na politycznie zbyt młodą porę, nieaktywne
są jeszcze darmowe karty dań w markowych jadłodajniach, a te uboższe jadłodajnie, syci z wrodzonej
łaskawości skrzętnie omijają, by nie drażnić ubogich odzieżą o ugruntowanej na świecie
renomie (czytaj wartości). Mijam szczypiorek w czarnym kapeluszu - młodziutką pannę, o odnóżach zbyt długich do noszenia wątłej reszty, kloszarda o twarzy czerstwej,
przypominającej pozimowe jabłuszko zasysającego ciepły dym z elektronicznej
ssawki, samiczkę koali wtulającej maluteńkie rączki w ciepło maminych piersi.
Zerkam na wiotką ekspedientkę prowadzącą nierówny bój na nieszczere uśmiechy z
krzepką klientką, na rumiane jabłuszka leżące w nieskończonościach nieużytków,
a choć stanowią trójce słynącą z doskonałości – tylko jedno nosi ślady kłów.
Obserwuję gimnastykę furmana stalowego zaprzęgu na autobusowej pętli. Ciało
naznaczone dostatkiem i pokuta siedzącego trybu życia, któremu brak ruchu
doskwiera bardziej, niż szprotkom utkanym w pancerny uniform. Z tej
niepełnosprawności ukrywanej przed lekarzem pierwszego kontaktu skorzystała
różowo-czarna istota, płci chyba odmiennej od mojej, zarażając wnętrze własną
obecnością niczym róża zakwitła na pogorzelisku. Ignoruję maluteńkie szyszki,
którym udało się popełnić samobójstwo na betonowym chodniku, bosmana
rozkołysanym krokiem odpychającego chłód poranka, dzieciaczki brnące z mozołem
do trudu codzienności, pośród restrykcyjnie dławionych rodzicielską ręką
fanaberii, czy ekspresji. Zachwycam się kwiatami sam-nie-wiem-czego. Trzmielina
miododajna, czy pigwowiec japoński? Zbyt szybko świat się przewijał przed
oczami do wiarygodnej diagnozy. A co mi tam! Grunt, że jechałem z miodem na
czubku języka!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz