Ludzkość
poukrywała się w katakumbach, a mnie jakoś ciągnęło pomiędzy. Poszedłem,
rozglądając się dyskretnie. Minąłem przystanek inwalidów – tak go nazwałem, gdy
wśród wysiadających każdy cierpiał wyraźnie. Pierwszy okulał, drugi przypominał
mumię w wersji dla początkujących adeptów sztuki bandażowania (czy może
krępowania?), kolejni na twarzy wypisane mieli martyrologie godne Golgoty przemnożonej
przez seanse współczesnych sal tortur. Indywidua snuły się, wpadały na siebie i
kotłowały jakby ich błędniki doznały trwałych uszkodzeń. Minąłem szerokim
łukiem, wchodząc do parku, schwytanego w sieć asfaltowych jezdni i dogorywającego
powoli. Pośród martwych drzew ptasi harmider, a dołem wiewiórki bawiły się w
chowanego z tyralierą szpaków. Wrona schowana za pniem dorodnego buka dreptała
z niecierpliwości i wstrzymywała oddech, żeby jej nie wykryło plemię srok.
Ludzkie pisklę płoszyło pulchne gołębie grzywacze wąchające kaczeńce, czy inne
zawilce. Na drobnej skarpie wyroiły się fiołki, których wcześniej nie
widziałem. A w chaszczach nieużytków zakwitły klony srebrzyste, brzozy pełne
brodawek, leszczynowe witki i wiśniowe śliwy. Zasypiający mimo ulicznego
jazgotu żydowski cmentarz, uzbrojony w kaganiec świeżo naostrzonych drutów kolczastych
beztrosko pozwalał bluszczom przytulić się do nagrobków i drzew, które czas
rozebrał z kory. Minąłem młodą mamę z warkoczem ufarbowanym na słomkowo. Gdy
pochylała się nad kwilącym narybkiem, zainicjowała (ech, ci faceci!) ciąg
pluszowych myśli, skłaniając mnie do konstatacji, że musiała zmieścić w odzieży
całą masę urody, co być może nie bywa łatwym zadaniem każdego poranka. Słońce
wygryzało ze mnie nawet wspomnienie wilgoci, a wiatr gdzieś się zapodział i ani
gwizdnął, na przechodzące przedszkolaki, czy plandekę ciężarówki inkubującej nieznaną
zawartość na pobocznym parkingu. Plandeka ozdobiona została tajemniczym
napisem: TRAWOŻERY, jednak nie wiem, czy się wylęgną tutaj, czy pojadą gdzieś
dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz