Mrówki z własnych
ciał budowały żywy most, żeby przekroczyć strumień. To znak, że na ucieczkę już
najwyższy czas. Jedna za drugą wchodziła po grzbietach poprzedniczek i
trzymając się towarzyszy śmiało wkraczała w spokojnie szemrzący nurt przesiąknięty
chłodem górskich roztopów. Minęły już połowę szerokości i zatrzymały się na
chwilę, by skolonizować głaz sterczący pośród wody, ale już pewnie stawiały
kolejne kroki, żeby dotrzeć na przeciwległy brzeg.
Zafascynowany i
przerażony patrzyłem w jakim tempie te niepozorne owady dawały sobie radę z
żywiołem. Po grzbietach budowniczych przebiegały całe oddziały, którym nie
brakowało odwagi na eksplorację nieznanego. Chciałem podejść, ale na szczęście
nie zrobiłem tego. Coś sypało się z góry. Rzuciłem okiem – mrówki! Skakały z
wysokich gałęzi drzew pochylonych nad wodą. Skąd wiedziały, że minęły
przeszkodę i mogą puścić się i na złamanie karku spadać z kilku metrów nim
wylądują na drugim brzegu, tonąc w wilgotnym runie? Nie wiem, lecz ich liczba
była niepojęta. Spadały bez końca, jak deszcz w spragnioną wilgoci ziemię.
Desant z
powietrza i ofensywa forsująca strumień zaczynała się już zwierać przy brzegu w
kipiącą energią plamę sondującą przyczółek w tak wielu kierunkach, jakby to
było stado ośmiornic sięgających mackami wszystkich kierunków świata. Wciąż nie
umiałem odejść oglądając obraz inwazji. Zbiorowy umysł działał sprawnie i
przetwarzał pozyskane informacje w takim tempie, że pochopne życie nie nadążało
z ucieczką. Wszystko, co było zbyt powolne zostało rozczłonkowane na mikroelementy
i strawione na miejscu. Mrówki nie kłóciły się, nie rywalizowały między sobą,
lecz współpracowały i dzieliły się łupem z tymi, którym nie dopisało szczęście.
Apetyt stada zdawał się nie mieć końca. Podglądałem w milczeniu zbyt długo.
Kiedy ocknąłem
się i obejrzałem za siebie, okazało się, że zostałem osaczony. Mrówki szeroką
ławą sunęły w moją stronę, a ja nie widziałem żadnej drogi ucieczki. Drzewo? W
obliczu sposobu przekraczania strumienia musiałbym być niespełna rozumu, żeby
tam szukać schronienia. Tyraliera okrążająca moje spocone z emocji ciało tężała
i napierała. Bezradność trzeba było pokonać, albo definitywnie ulec brutalnej
sile.
Nie byłem pewien,
czy biegnąc po mrówczych ciałach zdołam im umknąć. Pewnie były przygotowane na
taki rozwój zdarzeń. Wiele mogło uczepić się mnie, wgryźć w łydki i
sparaliżować mnie jadem, by kolejne zastępy wykończyły mnie i padło w trawę
ciepłe jeszcze ciało, aby wojownicy mogli się pokrzepić przed dalszą drogą.
Byłbym sutym posiłkiem. Nic z tego! Kilkoma wielkimi susami skoczyłem w
strumień i zanurzyłem się w przeraźliwie zimną wodę, by spłynąć w dół.
Ochłonąłem momentalnie, lecz kiedy się obejrzałem za siebie…
Żywe, ruchliwe
kleksy z mrówczych ciał spławiały się niewiele za mną, korzystając z łaskawości
nurtu. Brzeg szeleścił zeschłymi liśćmi. Ptaki umilkły. Głodny pośpiech dyszał
dookoła. Z przerażenia chciałem krzyknąć, jednak woda wlewała mi się do ust i
zamiast krzyku prychałem próbując odzyskać oddech. Strumień, szczęśliwie dla mnie
był wciąż głęboki i szeroki, a żadna z przeszkód nie blokowała drogi ucieczki.
Mrówki pewnie czekały, aż powalone drzewo spowolni mój dryf i dopadną mnie
gryząc na śmierć.
Las ucichł z
przerażenia. Wszystko, co żywe, dawno już z niego uciekło, a ostatnie
niedobitki pożerane żywcem nie wydawały najdrobniejszych odgłosów. Rój żarł bez
końca i bez litości, zostawiając za sobą jałową ziemię. Już chyba tylko ja
broniłem się przed agresją. Zacząłem machać rękami. Trochę po to, żeby
zwiększyć tempo ucieczki, a trochę z zimna. Zdawało mi się, że w ten sposób
zwiększam szanse i choć zmęczenie skróciło mój oddech do spazmów – wiosłowałem
ostatkiem sił.
Niebo spopielało.
Dopiero co było błękitne i blade od słońca, a tu sine zwały sunęły w moją
stronę jak pustynna burza. Względem zagrożenia wciąż mnie ścigającego niewiele
byłoby rzeczy bardziej przerażających. Pogodziłem się z nadciągającym z przodu
niebezpieczeństwem i płynąłem z prądem ile sił, uciekając przed mrówkami, które
w niepojęty sposób połączyły już pojedyncze kleksy w jeden gęsty dywan.
Teraz krzyczałem
już paniczną trwogę dostrzegając strategię mrówek. Dywan przyspieszał! Mrówki z
tyłu wchodziły na grzbiety stada, biegły naprzód i skakały w wodę, żeby kolejne
wykorzystały ich ciała jako tratwę. To dlatego nie mogłem uciec, chociaż
wiosłowałem, co sił rękami i nogami.
Gąszcz nabrzeżny
trzeszczał podejrzanie, a kożuch szaro-czarnej ściany z przodu gęstniał. Nie
dałem rady oszacować, co teraz nastąpi – dogonią mnie mrówki, czy pochłonie
mnie ta pulsująca ściana zbliżająca się opieszale. Coś drapało mnie w gardło i
szczypało w oczy. Nie było czasu na sprawdzanie. Niezłomność pościgu wykluczała
wahanie, czy brak działania. Wpłynąłem w czerń.
Była gorąca,
dysząca i pozbawiona powietrza, którym mógłbym oddychać. Zanim poddałem się
udało się przepłynąć tę ścianę, za którą niebo było błękitne, choć wyblakłe. Tu
też była cisza. Oba brzegi wyglądały, jak po kataklizmie. Spalone do gołej
ziemi i dymiące niedogaszonymi ogniskami. Ktoś, za kołnierz, wyciągnął mnie na
brzeg. Leżałem w największym popielniku świata i charczałem w konwulsjach.
Byłem wykończony, ale żywy, choć nie miałem sił na jakikolwiek ruch. Ktoś
kucnął koło mnie.
Niesamowite...
OdpowiedzUsuńA wiesz, że udało mi się coś podobnego przeżyć?
Weszłam do gęstego liściastego lasu i zaczęły na mnie spadać mrówki z krzaków..... na szczęście szybko uciekłam...
nie podglądałem - naprawdę...
UsuńKatastroficznie, fantastycznie, złowieszczo...
OdpowiedzUsuńPrzed mrówkami nie uciekałam, przed pszczołami tak.
pewnie jeszcze trudniej, chociaż pszczoły mogą być mniej zawzięte.
UsuńIgrzyska śmierci ;-)
OdpowiedzUsuńświat jest bezwzględny. ale czyni to bez nienawiści. musi jeść i tyle.
UsuńTak, mrówki potrafią, powinniśmy z nich brać przykład ;) Wczoraj mnie oblazły i pogryzły, dzisiaj nie ma po tym śladu.
OdpowiedzUsuńpo tym, czyli po mrówkach?
Usuńczy po ich 'zębach"?