Wieża wydawała się być opuszczoną dawno, ale nie nosiła śladów żadnych
odwiedzin. To zastanawiające, gdyż opuszczone obiekty często stanowią łakomy
kąsek dla szabrowników poszukujących cegieł, czy surowców wtórnych, albo dla
okolicznej biedoty, która błyskawicznie potrafi się zainstalować w takim i
korzystać jak z hotelu. Właśnie – jak z hotelu, a nie z domu. W domu każdy
stara się, by był ciepłym i bezpiecznym miejscem. Porządkuje przestrzeń,
ozdabia ją bibelotami, zostawia w nim okruchy wspomnień. W hotelu nie – tam
zostawia wszystko bezładnie, żeby obsługa mogła wykazać się skwapliwością i
opanowała chaos wymiatając szczotką każdy ślad obecności lokatora.
Tu było dziewiczo. Jeśli dziewiczością można nazwać wnętrze porośnięte
kurzem i pajęczynami. Kiedy otwierałem, drzwi jęknęły, jakby przeciągały się po
długim, spokojnym śnie. Lekko rozkojarzone, rozeschnięte, ale nie znające
trwogi. Wpuściły mnie w swoje ramiona i stałem teraz wewnątrz spoglądając z
ciekawością na przestrzeń ograniczoną ścianą o kształcie koła. Wewnątrz ściany
były z surowej cegły, spojonej grubą warstwą zaprawy wapiennej, która zapewne
trzyma je już tylko z przyzwyczajenia, albo lenistwa. Cegły wewnątrz nie były
głaskane wodą i wiatrem, więc wciąż mają ostre krawędzie, poza miejscami, gdzie
użytkownikom udało się uszkodzić je wykruszając fragmenty palonej gliny.
Ubogie światło wpadające przez wciąż niezamknięte drzwi przebiegało
przez puste płaszczyzny przecięte przez spiralę kamiennych schodów wspinających
się wytrwale na górę. Sufit, wystrojony baldachimem skurzonych pajęczyn zdawał
się oddychać pod wpływem leciuteńkiego wiatru. Przeciąg sugerował, że gdzieś
wyżej znajdują się nieszczelne okna, albo niedokładnie zamknięte wyjście na
dach. Postawiłem krok, a spod stopy uniosły się obłoczki kurzu, jak westchnienie
pary dobywającej się z ust o mroźnym poranku. Echo rozmnożyło mój krok i już
zdawało się, że biegnę dokądś, lecz ja stałem zachwycony dźwiękiem. Echo, choć
złośliwe, powielało dźwięk miły uszom.
Kolejne kroki stawiałem z mniejszym namysłem i kierowałem się ku
schodom. To naturalna skłonność ludzi, by dążyć ku czemuś, a schody były w tym
pomieszczeniu jedyną poza drzwiami istotnością. Moje ślady rzeźbiły w podłodze
trop, po którym pójść mógł nawet zupełnie niewprawny myśliwy, żeby tylko
dysponował odrobiną wzroku. Być może wystarczyłby węch, gdyż przestrzeń od
dawna nie przyjmowała gości, a kurz tańczący w powietrzu ciągnął się za mną,
jak spaliny za samochodem. Echo zwariowało z radości, gdy kroki rozmnożone,
rozłożone na części, odbite raz, albo siedem zaczęły wpadać na siebie i
kluczyć, aż przystanąłem u stóp tych schodów, żeby nacieszyć się tą melodią.
Gdy w końcu umilkło zacząłem się wspinać dając echu szansę na kolejny
koncert. Schody wiły się jak bluszcz wspinający się na drzewa w parku, światło
spoza uchylonych drzwi wolało z ostrożności zostać niżej i szybko ogarnął mnie
gęstniejący półmrok. Gruby szlafrok cienia przytulił się do mnie i wspinał się
ze mną, aż mi się w głowie zakręciło od tych obrotów. Wyciągniętą ręką pieściłem
ścianę, która zdawała się być miękką i plastyczną, choć niosła ciężkie schody i
mnie. Nie zawiodłem się. Kolejne kondygnacje były puste i mijałem je szybko. Na
każdej zatrzymywałem się, żeby rozplątać własne myśli i uspokoić krwiobieg.
Gdzieś, na dnie pustych przestrzeni musiały być okna przesłonięte drewnianą okiennicą, bo czułem w nozdrzach ciepłe, słońcem wygrzane prądy powietrza,
docierające mimo ścigających mnie obłoczków kurzu.
W końcu dotarłem na szczyt. Schody rozlały się w ostatnią, niedużą już
powierzchnię i zakończyły wspinaczkę do nieba. Dalej wiodła drabina oparta o
ścianę. Gdzieś ponad jej ramionami domyśliłem się klapy otwierającej się na
niebo, więc, gdy tylko oddech przestał ścigać się z wielokrotnościami echa
ująłem w dłonie szczeble i ruszyłem. Klapę znalazłem szybko. Skrzypnęła znajomo
– zupełnie jak drzwi, którymi wszedłem. Może to rodzinne? Do wieży natychmiast
wpadł prostokąt nieba i zaczął penetrować zakamarki. Zakurzone były równie
dokładnie, jak na parterze. Światło bezbłędnie wykryło ścieżkę, którą tu
przyszedłem i pobiegło po moich śladach aż do zakrętu. Tam zawahało się i
wróciło. Widać, moje towarzystwo wolało, od nieznanej ścieżki, która wiodła w
otchłanie.
Wyszedłem na zewnątrz, aby słońce przeliczyło moje piegi. Chyba nie
zgubiłem ich wiele po drodze, bo lizało mnie po twarzy zachłannie, a wiatr
mierzwił mi czuprynę. Wydłubał jakieś paprochy i ukradł je bez namysłu. Stałem
rozglądając się po okolicy, jak jakiś wielki pan. Mała wioseczka po jednej
stronie, niepojęty las z drugiej, gdzieś na krańcach widoczności zębate szczyty
gór wypolerowanych śniegiem na skrzącą w słońcu biel. Wieża wystawała ponad
najbardziej zuchwałe drzewa zadzierające nosy pod samo niebo i można było
wzrokiem ślizgać się po widnokręgu. Blanki uśmiechały się jak szczerbaty
nastolatek, a przez szczeliny wiatr lawirował dając popis zręczności. Drewniany
stół z grubej, twardszej od stali dębiny czerniał przy jednej ze ścian, a na
nim stały dwa małe wiaderka i kilka krótkich, dość masywnych patyków.
Kurz wcale nie zamierzał zostać poniżej. Wszedł za mną i najwyraźniej
czuł się tu, jak u siebie. Owinął się wiatrem i zaczął krystalizować w
szaroburą, zakapturzoną postać.
- Jesteś – postać zbudowana z kurzu odezwała się, choć wciąż nie
mogłem dostrzec twarzy – To dobrze, bo dawno już powinieneś przyjść. Jesteś
potrzebny.
Moje zdumienie musiało go rozbawić, bo rozkaszlał się i rozkoszował
się tym kaszlem, jakby każdy objaw życia sprawiał mu niesłychaną radość.
Patrzyłem w milczeniu, jak stawia kroki i zwiedza szczyt wieży. Bywał tu
nieraz. Znał każde pęknięcie cegieł i każdy widok wlewający się hojnie przez
kielich zwieńczenia.
- Wiesz? – zapytał retorycznie – Ludzie nauczyli się zaklinać pogodę.
Maszynami. Chemią. Potrafią rozpędzić chmury, albo zbudować je, rozsiewając w
powietrzu pyły metalu. Potrafią przesłonić słońce lepiej, niż czyni to księżyc.
A mimo to, ktoś powinien siać deszcz, bo ziemi nie podoba się, gdy woda zbyt
długo nie pieści jej skóry. Kiedyś ja malowałem chmury. A przede mną ktoś inny
i wcześniej też. Od początku świata ktoś, na tej wieży malował chmury i
puszczał je z wiatrem, jak dzieci puszczają latawce, albo jak mniszki
rozsiewają nasiona. Teraz twoja kolej. Pokażę ci.
Chwycił w sterane dłonie patyki, które okazały się pędzlami, zanurzył
w wiadrach i zaczął malować nucąc coś pod nosem. Malował wprost na niebie.
Piękne, kosmate chmury pełne niedopowiedzeń i nieoczywiste. Każda inna. Gdy
tylko skończył, poklepywał je leciutko, na odwagę, a wiatr zabierał je w podróż
i wiódł tam, gdzie były potrzebne. Jedna z nich, wcale nie największa,
zatrzymała się nam nad głowami.
- Na mnie czas – powiedział, przekazując mi pędzle – Miłej zabawy.
Gdy tylko chwyciłem je w dłonie na twarz kapnęła mi pierwsza, ciepła
kropla deszczu. Potem druga, aż roztańczyły się perły i diamentowy deszcz
ćwierkał i szlochał ze szczęścia. Zakapturzony mnich rozpuszczał się w deszczu
i drobnym strumyczkiem ześlizgiwał się z drabiny, kryjąc się w miękkim mroku
ścian wieży.
Czy aby ten mnich nie był nosicielem koronawirusa?
OdpowiedzUsuńidź go zbadać. ze mnie kiepski lekarz.
UsuńDwa świetne motywy - schody i malowanie świata, a momentami miałam wrażenie, jakbyś opisywał wejście na Mysią Wieżę w Kruszwicy...
OdpowiedzUsuńnie byłem tam.
Usuńalbo nie pamiętam.
Witaj:)
OdpowiedzUsuńZnam ( czytalam) "Zaklinacza koni", "Zaklinacza deszczu" nie znam:) Opowiesc brzmi metafizycznie :))
Jezeli mozna wiedziec, jaki urbex odwiedziles? :))
za mądrze dla mnie - co to jest urbex?
Usuńpo negocjacjach z googlami powiem tylko, że najchętniej buszuję we własnej głowie.
jeśli odnalazłaś konkretne miejsce, to Ty mi powiedz, gdzie trafiłaś za opisem.
Napisales cos o hotelu porosnietym pajeczynami:) Mi skojarzylo sie z opuszczonym , surowym klasztorem:)
Usuńnapisałem o biedocie, która każdy pustostan potrafi zagospodarować i korzystać jak z hotelu. to zupełnie inna bajka.
UsuńNo teraz mysl stala sie pelna:) Nie wpadlabym na biedote, raczej na syfoze ...choc w sumie obie sprawy jednak sie lacza. Choc nie zawsze bieda to brud i pajaki:)) Upierala sie jednak nie bede, niech bedzie "biedota wygladu, stanu":)
Usuńpustostan to brud i pająki, a biedota potrafi takie przestrzenie wykorzystywać, bo do wysprzątanych ma mniejszy dostęp. w brzydkich przestrzeniach ludzie nie dbają o nic, więc syf rośnie. a kiedy korzysta się z przypadkowego adresu nie mając do niego żadnych praw, to i chęci na sprzątanie nie ma bo po co i dla kogo - więc mieszka się jak w hotelu, gdzie od sprzątania są odpowiednie służby.
Usuńwydaje mi się, ze zrobiłaś zbyt duży przeskok od treści do własnych wyobrażeń - wróć może do opowieści i przeczytaj raz jeszcze pierwszy akapit, to wątpliwości się rozwieją.