Świecę
zapalniczką, jakbym chciał przypalić noc, albo skusić dzikiego feniksa. Absurd
krąży w powietrzu i czepia się moich włosów. Bezmyślnie świecę, chociaż wiem,
że nocy nie rozgonię. Gdybym nie znalazł tej zapalniczki, być może szedłbym
teraz gdzieś, gdzie cywilizacja wycina z mroku zniekształcone prostokąty i
elipsy świateł, a tak bawię się prywatnym ognikiem mrugającym i drżącym, jakby
mu było zimno. Sprawdzam palcem – jednak, to tylko flirt. Jest zdecydowanie
ciepły. Zbyt ciepły, żeby się do niego przytulić.
Usiadłem na
jakiejś zapomnianej ławce i pstrykałem, rytmicznie włączając płomień jak jakiś
zatwardziały latarnik. Gdy gasło, pozwalałem oczom oswoić się z mrokiem i
powtarzałem cykl. Ktoś mruknął „dziękuję” i odszedł, głęboko zaciągając się
dymem z papierosa. Chociaż dawno zniknął zatopiony w noc i żaden dźwięk nie
zdradzał już jego obecności, to po smużce dymu można było za nim wędrować jak
po nici Ariadny.
Ktoś osiadł na
ławce, znajdując przystań koło mnie. Wyciągnął nogi przed siebie i oddał się
drzemce. Może byłem polerem w macierzystym porcie, w którym zacumował na
dłuższy popas? Teraz świeciłem już ostrzegawczo, żeby idący nie potykali się o
nogi sterczące kolizyjnie w poprzek deptaka, a śpiący swobodnie wypacał
procenty chrapiąc chrypką, której mógłby mu pozazdrościć Armstrong. Pomyślałem,
że ów dźwięk może działać jak syrena mgielna i gość sam się obroni przed
niechcianym dotykiem, a moje wysiłki z mikrym płomyczkiem są tylko działaniem
ozdobnym, niezbyt uzasadnionym.
Odszedłem nieco zawiedziony
jego samowystarczalnością, szukając ciszy w przekonaniu, że noc z nią
harmonizuje, a koncert na przepalone gardło jest zbyt monotonny i męczący o
niebo bardziej niż podglądanie psiego ogona taktującego nieskończoną radość w
ruchach powtarzanych bez końca. Aby nie oślepić samego siebie oszczędzałem
płomień idąc ostrożnie przez noc, która zdawała się nie mieć granic.
Gdzieniegdzie tylko przetarta była i przez dziury przeświecały gwiazdy, pijąc
wodę z miejskiej fosy, albo siadając na nielicznych już liściach podstrzyżonych
starannie żywopłotów.
Parkowe latarnie
chyba strajkowały i tylko jedna dogorywała krucho-pomarańczową konwulsją
wydobywającą z nocy cienie potworów o bardzo długich rękach i pyskach
niepojętych, asymetrycznych i niemo rozwrzeszczanych. Ratowałem się ognikiem,
bo stwory nie lubiły żółtego koncertu i znikały, nim płomień zaczął kiwać się w
rytm kroków i hipnotyzować ich czarne oczy.
Szedłem, aż
posłyszałem ciche, wystraszone chlipanie. Na ławce siedziała mocno wystraszona
dziewczyna. Najwyraźniej mocno doskwierały jej upiory, bo stopy trzymała na
ławce i skulona tuliła do siebie własne kolana. Wiedziony impulsem oddałem jej
zapalniczkę, mijając ławkę bez słowa. Niech ma. Ja sobie jakoś poradzę.
Oddalałem się od ławki chrzęszcząc zuchwale krokiem dziarskim na żwirze alei,
gdy pomiędzy dźwięk kroków wtopił się nikły odgłos zapalanej zapalniczki. Zaraz
po nim dobiegł mnie śmiech. Radość. Czysta, prosta i zrozumiała – demony
przestały gryźć ją po kostkach.
Taka iskierka z ręki do ręki. Takie to proste i zwyczajne, ale jakie potrzebne.
OdpowiedzUsuńczasami wystarczy ciepłe słowo.
Usuń