poniedziałek, 27 kwietnia 2020

Darczyńca.


Świecę zapalniczką, jakbym chciał przypalić noc, albo skusić dzikiego feniksa. Absurd krąży w powietrzu i czepia się moich włosów. Bezmyślnie świecę, chociaż wiem, że nocy nie rozgonię. Gdybym nie znalazł tej zapalniczki, być może szedłbym teraz gdzieś, gdzie cywilizacja wycina z mroku zniekształcone prostokąty i elipsy świateł, a tak bawię się prywatnym ognikiem mrugającym i drżącym, jakby mu było zimno. Sprawdzam palcem – jednak, to tylko flirt. Jest zdecydowanie ciepły. Zbyt ciepły, żeby się do niego przytulić.

Usiadłem na jakiejś zapomnianej ławce i pstrykałem, rytmicznie włączając płomień jak jakiś zatwardziały latarnik. Gdy gasło, pozwalałem oczom oswoić się z mrokiem i powtarzałem cykl. Ktoś mruknął „dziękuję” i odszedł, głęboko zaciągając się dymem z papierosa. Chociaż dawno zniknął zatopiony w noc i żaden dźwięk nie zdradzał już jego obecności, to po smużce dymu można było za nim wędrować jak po nici Ariadny.

Ktoś osiadł na ławce, znajdując przystań koło mnie. Wyciągnął nogi przed siebie i oddał się drzemce. Może byłem polerem w macierzystym porcie, w którym zacumował na dłuższy popas? Teraz świeciłem już ostrzegawczo, żeby idący nie potykali się o nogi sterczące kolizyjnie w poprzek deptaka, a śpiący swobodnie wypacał procenty chrapiąc chrypką, której mógłby mu pozazdrościć Armstrong. Pomyślałem, że ów dźwięk może działać jak syrena mgielna i gość sam się obroni przed niechcianym dotykiem, a moje wysiłki z mikrym płomyczkiem są tylko działaniem ozdobnym, niezbyt uzasadnionym.

Odszedłem nieco zawiedziony jego samowystarczalnością, szukając ciszy w przekonaniu, że noc z nią harmonizuje, a koncert na przepalone gardło jest zbyt monotonny i męczący o niebo bardziej niż podglądanie psiego ogona taktującego nieskończoną radość w ruchach powtarzanych bez końca. Aby nie oślepić samego siebie oszczędzałem płomień idąc ostrożnie przez noc, która zdawała się nie mieć granic. Gdzieniegdzie tylko przetarta była i przez dziury przeświecały gwiazdy, pijąc wodę z miejskiej fosy, albo siadając na nielicznych już liściach podstrzyżonych starannie żywopłotów.

Parkowe latarnie chyba strajkowały i tylko jedna dogorywała krucho-pomarańczową konwulsją wydobywającą z nocy cienie potworów o bardzo długich rękach i pyskach niepojętych, asymetrycznych i niemo rozwrzeszczanych. Ratowałem się ognikiem, bo stwory nie lubiły żółtego koncertu i znikały, nim płomień zaczął kiwać się w rytm kroków i hipnotyzować ich czarne oczy.

Szedłem, aż posłyszałem ciche, wystraszone chlipanie. Na ławce siedziała mocno wystraszona dziewczyna. Najwyraźniej mocno doskwierały jej upiory, bo stopy trzymała na ławce i skulona tuliła do siebie własne kolana. Wiedziony impulsem oddałem jej zapalniczkę, mijając ławkę bez słowa. Niech ma. Ja sobie jakoś poradzę. Oddalałem się od ławki chrzęszcząc zuchwale krokiem dziarskim na żwirze alei, gdy pomiędzy dźwięk kroków wtopił się nikły odgłos zapalanej zapalniczki. Zaraz po nim dobiegł mnie śmiech. Radość. Czysta, prosta i zrozumiała – demony przestały gryźć ją po kostkach.

2 komentarze:

  1. Taka iskierka z ręki do ręki. Takie to proste i zwyczajne, ale jakie potrzebne.

    OdpowiedzUsuń