Wirus ostrożnie wydłubuje tubylców, jak rodzynki z ciasta drożdżowego.
Najwyraźniej nie smakują mu Ukraińcy, choć ci, stercząc na wysokościach całymi
dniami i ocieplając wieżowce wydają się być łakomym kąskiem – masowo wiercą i
hałasują jak dzień długi, zaglądając do wystraszonych kuchni i łazienek, w
których kryją się mieszkańcy. Kawki przeliczają stokrotki na trawnikach i chyba
martwią się, że sroki gotowe wydziobać każdą ozdobę, by z niej zrobić
jednodniową biżuterię. Słońce wylizuje wczorajszą wilgoć z chodników i niewiele
jej zostanie do południa. Jednorazowe rękawiczki w rozmaitych kolorach usiłują
chwytać się żywopłotów, albo znaków drogowych, kiedy wiatr gna je daleko precz,
lecz mimo pięciu spoconych palców nie są w stanie zatrzymać się, nim wiatr się
nimi nie znudzi. W wąskich pasach zieleni oddzielających jezdnie od chodników
kwitną różnobarwne kapsle. Z braku deszczu nie obrodzą rdzą i łypią skrzącymi
oczami na przechodniów i psy depczące je bez litości.
Nie dziwię się srokom, stokrotki są śliczne i wyjątkowo ich dużo. U nas już śladu po deszczu nie ma.
OdpowiedzUsuńNieprędko wyjdziemy z tego plastikowego śmietnika, niezbyt dobrze to o nas świadczy.
wdycham bzy, ale nie rwę, choć są na wyciągnięcie ręki. krzaki masowo szarpane są każdego roku tak, że dziw, że wciąż rosną. plastik w natarciu.
Usuń