Nad brzegiem
Nicości stanął Wielki Kreator i plunął w nią z obrzydzeniem. Dość bezmyślnie
plunął i niezbyt grzecznie, jednak najwyraźniej w chwili słabości czuł potrzebę
uzewnętrznienia tego, co w nim kipiało. Popołudnie zachowywało się raczej
przeciętnie, więc gdyby nie owo splunięcie nie wyróżniłoby się niczym spośród
niezliczonej ilości minionych i nadciągających dopiero popołudni. Planety do
spółki z gwiazdami rozpierzchały się po niebieskich pastwiskach dostojnie i w
wielkim skupieniu powiększały rozmiar chaosu i tak już nie znającego umiaru.
Słońca gasły i wybuchały supernowe w kinetycznej euforii, gwiazdozbiory
odchodziły do lamusa, albo rodziły się w bólach, czarne dziury dyszały wielki
głód, galaktyki odchudzały się, bądź tuczyły na przemian. Zodiak aż sapał z
niecierpliwości, żeby przepowiadać ludziom przyszłość, której sam nie był
pewien, jednak czuł aspiracje i wrodzony talent krasomówczy.
Wielki Kreator
przechadzał się niespiesznie po nieboskłonie, ze świadomością, że jest panem czasu,
więc stać go na to, by ręce spiąć klamrą na własnym, boskim zapleczu i z
lubością oglądał swoją trzódkę hasającą swobodnie, aż po krawędzie poznania.
Nie chciał się przyznać nawet przed sobą, że zaintrygowały go ciągoty ciał
niebieskich choć ich barwa od niebieskich była równie odległa, jak pojęcie
ciała wobec kupy kamieni i metalu, albo wręcz gazowych karłów. Brr.. Tylko wytrawny
umysł mógł sobie pozwolić na takie zniekształcenie rzeczywistości, żeby
złagodzić obraz. Podobnie czynią okupanci po kolonizacji nowych terenów.
Podreptał do
krawędzi usiłując zrozumieć, pokochać, bądź zmienić upodobanie własnych tworów
i znienacka zasępił się nad Nicością. Krawędzie tak już mają, że zmuszają do
zastanowienia, albo powodują niepokoje podświadomości ciągnące się latami i
prowadzące do nostalgii, depresji, albo czynów zbyt śmiałych. Wielki Kreator
raczył plunąć, co w wyżej zdefiniowanych możliwościach otwierających się przed
stojącym na krawędzi wypada potraktować w kategoriach czynu. Czy zbyt śmiałego
– jeszcze nie wiadomo, Kreator zdawał się być wystarczająco Wielki, żeby
udźwignąć śmiałość własnej plwociny pchniętej w niepojęte. W sumie łatwiej było
plunąć, niż pokochać Nicość, bo jak pokochać coś, co umiaru nie zna, czego być
nie powinno, a jeśli już, to mogłoby zachowywać się przyjaźniej i bardziej
ulegle.
Nicość przyjęła
plwocinę udając, że jej nie dostrzega – całkiem jak pochlebca, którego opluje
bóg jego uwielbienia. Wielki Kreator plunął po raz wtóry, a potem, by pozostać
w zgodzie z powiedzeniem, że dopiero trójca jest doskonałością, plunął po raz
trzeci. Był wręcz stworzony do rzeczy boskich, choćby czynność niegodną
popełniał, to chciał ją uczynić doskonałą. Nicość przyjęła prezenty i
wyglądała, jakby czekała na ciąg dalszy. Wielki Kreator wiedział, że nikt nie
śmie zwrócić mu uwagi i mógłby pluć tak aż po dzień sądny, gdyby miał kaprys
ogłosić takowy w boskim rozporządzeniu, jednak uznał, że trzykrotnie zaszczycił
Nicość własną uwagą, a to zbyt wiele dla kogoś o tak słabej reputacji.
Wielki Kreator
popadł w zadumę już nie nad własną plwociną lecz nad sposobem zagospodarowania
bezkresu Nicości. Może spacyfikować i osiedlić tam alternatywny wszechświat, w
którym ustawi na głowie wszystko to, co na nogach stoi tu? Zbudować Negatyw
Wszystkiego? Oswoić i zaadoptować ową przestrzeń niezmierzoną dotąd i nienazwaną?
Dzieła wielkie były w zasięgu jego możliwości i post factum mile łechtały jego
próżność. Pomysł kluł się już gdzieś między uszami, więc przykucnął niegodnie
nad skrajem Nicości i oddał się procesom myślowym, jak rasowy Kreator do spraw
Wielkich. Szukał wad, choć ich chwilowo nie widział. Każdy rodzic wie, że
dziecko, choćby niedoskonałe kocha się bezgranicznie, lecz nie chciał zmuszać
siebie do miłowania czegoś niedoskonałego. Chciał być dumny z nowego
osiągnięcia do wypęku.
Nicość w tym
czasie nie próżnowała. Dzika i niecierpliwa, nawykła radzić sobie bez wsparcia
z góry pracowała wytrwale nad prezentem. Obracała w olbrzymich paluszkach,
oglądała i sprawdzała, do czego można go użyć. Aby nie zabrakło materiału
rozmnożyła go, a następnie poddała tak wielu mutacjom, żeby w niczym już nie
przypominał swojego stwórcy – Wielkiego Kreatora. Twór był raczej nieprzychylny
swojemu protoplaście. Bakterie i cząsteczki łączyły się w łańcuchy zwijane z
nienawiści i zazdrości, z zajadłości i żądz wszelakich. W fantastycznym tańcu
splatały się i krzepły. Wypalały się w ogniach piekielnych i marzły w
kosmicznych ciemnościach do szpiku. Wreszcie utkały się w jedno, kipiące
nienasyceniem ciało, absolutnie pozbawione błękitu.
Kiedy tylko
zyskało świadomość – odgryzło Kreatorowi głowę. Cóż… Dziecię było głodne, a po
pastwisku nie powinien biegać więcej niż jeden owczarek.
Z dużym zainteresowaniem przeczytałam coś innego, nietypowego, wciągającego. Serdeczne pozdrowienia znad sztalug malarskich przesyła Krysia
OdpowiedzUsuńa co przeczytałaś? podziel się.
Usuń