Budynek
był olbrzymi. Same drzwi zdawały się zasłaniać pół świata, a
co dopiero reszta fasady. Stary dąb musiał oddać życie, żeby
ktoś zdolny wyciął z niego drzwi i ozdobił scenami
przedstawiającymi misteria sprzed wieków – dziś już nie do
końca zrozumiałe. Co prawda paru pyszałków chwaliło się, że
poznali znaczenie i niewątpliwie rytuały były związane z kultem
barbarzyńskiego bóstwa, jednak w powodzi opinii łatwo było
zaginąć, tak bardzo różniły się od siebie i moim skromnym
zdaniem odzwierciedlały senne, mokre koszmary pyszałków z okresu
dzieciństwa.
Drzwi
jednak ustawiły się już za moimi plecami, a przede mną
rozciągnęła się świątynia. Bez końca chyba, chociaż gdzieś z
przodu smużyło się migocząc jakieś światło, a pod sklepienie
niosły się słowa w niezrozumiałym języku. Pieśń, bo trudno
nazwać inaczej te dźwięki otaczała
mnie
i kusiła. Nogi, jak zaczarowane niosły w stronę światła, gdzie
spodziewały się znaleźć wyjaśnienie. Zerknąłem w kierunku
stropu, pod którym, w ledwie wyczuwalnym przeciągu kołysały się
majestatycznie
pająki
kandelabrów z martwymi świecami. Ściany z ostrymi
dziurami
witraży stały posępnie i nawet, kiedy wpuszczały do środka
światło, to przecież spotworzone niespotykaną barwą. Fioletowe i
bordowe smugi tańczyły wokół żółtych, albo
niebieskich cieni sprawiając, że każdy krok naprzód by decyzją
trudną i wymagającą przełamania pierwotnych lęków. Gdzieś tam,
wysoko, musiał istnieć balkon, bo właśnie stamtąd dobiegał jęk
organów i zawodząca niepokojąco mantra wyśpiewywana głosem
matowym, pozbawionym nadziei.
Katedra.
Pusta, widziana okiem małego dziecka. Kolos wspinający się ponad
wszystkie możliwe światy i tak dostojny, że można było zsikać
się w spodnie. Każdy krok brzmiał niczym policzek na mrozie.
Zimne, marmurowe kafle wrzeszczały swoje nieszczęścia, kiedy
spotkały się z butem, a echo tłukło się pośród spłowiałych,
ceglanych ścian. Z każdym kolejnym krokiem stawałem się mniejszy,
mniej odważny i zdecydowany. Jakby coś spętało wolę i odbierało
rozum, pozostawiając tylko tężejącą pokorę. A przecież
wszedłem tu po naukę. Po możliwości, po prawdę, której nie
znałem. Byłem głodny, jednak odległość od drzwi weryfikowała
moją determinację. Czyżby tylko mi się zdawało? Jednak nie.
Światło przede mną powoli rozdzieliło się w wielokrotność
świecowych języków, oświetlając ołtarz. Granit zimną bielą
wymieszany z nieskończonością czerni rysował w półmroku
zmierzch doczesności. Ból, strach i opętanie.
Miękły
mi kolana, a serce żebrało, żeby odwrócić się i wybiec w dzień.
W powszedniość codzienności, która została gdzieś daleko za
plecami, za drzwiami pociemniałymi od losu tych, którzy tu weszli
przede mną. Zamierzałem
przełknąć
ślinę, jednak musiałem zadowolić się jałowym ruchem grdyki –
w ustach nie miałem ani odrobiny. Ołtarz omamił wzrok do tego
stopnia, że nie zauważyłem, kiedy stanąłem w zakapturzonym,
milczącym kręgu. Ktoś wyciągnął rękę i zaczął zdzierać ze
mnie ubranie. Ofiara musi być naga? Ale ja przecież nie przybyłem
tu na rzeź, lecz poznać to, czego domyślałem się od dawna – że
świat nie jest jedyną alternatywą dla życia. Może nawet
wierzyłem w to, że gdzieś obok toczyć się muszą losy inną
koleją, pośród innych złudzeń i pragnień. Wierzyłem, bo tu nie
za bardzo pasowałem. Nie potrafiłem cieszyć się tutejszymi
ideałami. W zasadzie, to w ogóle nie potrafiłem się cieszyć i
pragnienia skupione były na tym, aby odnaleźć ścieżkę do tam.
Stojąc
nagim pośród odzianych każdy czuje się więcej niż nieswojo.
Upokorzony, obdarty z godności i zwyczajnie śmieszny. Nie stałem
długo, bo zakapturzone postacie schwytały mnie za ręce i nogi
krzyżując na ołtarzu rzemieniami. Pośladki i plecy zadrżały w
konwulsji, kiedy zostały ciśnięte w zimną otchłań granitu.
Krzyczeć? Czy to mogło cokolwiek zmienić? Nad głową monotonnie
kołysał się kaganek z kadzidłem usypiając mnie, oswajając z
absolutem i brakiem lęku trudno się bać, kiedy nieodwracalność
jest pewna. W rękach mnichów pojawiły się połyskujące,
epoksydowane ostrza, a chwilę potem stygmaty zdobiły już moje
ręce, nogi i korpus. Rozgryzłem własne wargi, ale milczałem,
jakby od tego zależeć miał los świata, albo chociaż mój własny.
Wreszcie
ktoś klęknął nade mną i wzniósł ostrze, jednak nie
przedziurawił mnie śmiertelnym ciosem, a jedynie porozcinał więzy.
Ktoś pomógł mi wstać, inny pchnął w kierunku wyjścia. Chciałem
się odwrócić, zapytać, ale nogi mlaskały na kwadratowych kaflach
podłogi. Niczym szachowy pion wykonałem pierwszy krok i zamarłem
czekając niechybnej śmierci. Z
otwartymi oczyma, z niespokojnym oddechem pamiętającym jeszcze smak
bólu rytualnych nacięć. Ktoś powiedział coś z martwym języku,
którego dalej nie rozumiałem, a jednak zalęgło się we mnie
przekonanie, że dokonało się oczyszczenie i pora na drugi krok –
doświadczenie. Postawiłem stopę na kolejnym zimnym kaflu i
zatrzymałem się. Ktoś zaśmiał się, jakby chciał zakłócić
powagę chwili, a ja stałem szukając językiem na wargach odrobiny
wilgoci. Znalazłem ją w słodkich kroplach krwi, która nie zdążyła
zastygnąć całkiem. Mojej krwi.
W
kolejnym wezwaniu wysłyszałem, że czas na wiedzę, na próbę,
którą każdy nowicjusz przejść musi. Wyciągnąłem dłonie i
poczułem, że powietrze wokoł mnie jest namacalne. Elastyczne,
rozciągliwe i skończone. Chwyciłem w kułak, jakbym chciał zmiąć
je. Poddało się i nie protestowało, gdy drugą dłoń położyłem
tuż obok. Szarpnałem. Mocno, bezkompromisowo. Za mną ktoś jęknął,
a materia zaczęła się pruć. Napiąłem mięśnie i pociągnąłem
raz jeszcze. Przestrzeń rozdarła się na tyle szeroko, że mogłem
w nią zajrzeć. Wciąż trzymając naddarte brzegi wsunąłem w
dziurę głowę. Ciekawość godna piekieł. Ale po to tutaj
przyszedłem. Nie po to, żeby czekać i śnić, ale, żeby dotknąć.
I oto stało się. Wsunąłem głowę poza wymiar. Poza tutaj.
Po
drugiej stronie świat jakoś zasadniczo nie różnił się od tego,
w którym stałem. Ba! Przyglądałem się lustrzanej świątyni, w
której kończyło się jakieś misterium. Ołtarz wyglądał na
równie zimny, jak ten, na jakim leżałem jeszcze przed chwilą, a
nieszczęśnik miał minę, jakby jadł niedojrzałe cytryny i
zagryzał je tłuczonym szkłem. Kiedy podniósł wzrok najwyraźniej
zobaczył mnie, bo krzyknął coś. Rozpoznałem język
zakapturzonych postaci – po melodii, jaką każdy język posiada,
bo przecież nie po słowach, czy składni. Na
krzyk wzrok podnieśli kapłani i zerkali na mnie kiwając głowami.
Coś mamrotali, a ich przemielone wargami słowa zdawały się nie
być ciepłym powitaniem. Zakłóciłem inicjację. Cofnąłem głowę
chowając się w znany mi, choć niezbyt gościnny wymiar.
Przestrzeń
zwarła się i błyskawicznie uleczyła ranę tak doskonale, że nie
pozostała najdrobniejsza blizna. Powietrze, o które chwilę temu
mogłem się oprzeć rozstąpiło się i usiłując je schwytać –
upadłem. Kapłani zaśmiali się pogardliwie i odeszli zostawiając
moje ubrania. Były w opłakanym stanie, ale lepszych nie miałem.
Okryłem się, żeby choć trochę przypominać człowieka, jakim
byłem zanim wszedłem przez drzwi i ruszyłem w drogę powrotną.
Świat przywitał mnie bez dramatyzmu. Słońce nadal świeciło,
wiosna trwała, a nikt nie podejrzewał nawet, że wydarzyło się
coś, co warto było zauważyć. Każdy zajmował się swoimi
sprawami i na mnie nie zwracał uwagi.
Coś
we mnie cieszyło się, że mogłem zaspokoić głód wiedzy i
przekonać się, że można zajrzeć w równoległy świat, a pewnie
i zostać w nim, gdyby wystarczyło odwagi, albo okoliczności były
bardziej przychylne. Stałem smakując widziany obraz, nie
dostrzegając różnic poza najważniejszą – to był inny świat.
Widziałem. Słyszałem. Zatopiłem się w błogim przekonaniu, że
będę mógł wrócić do świątyni i przeżyć raz jeszcze podobne
spotkanie. Może zostać? Kręciło mi się w głowie od gdybań i
alternatyw, kiedy poczułem kopniaka. Ledwie chwilę wcześniej
wytrzymałem bezgłośnie cięcia nożami, a teraz krzyknąłem
padając na twarz, którą w ostatniej chwili osłoniłem rękami.
-
Durny jesteś i tyle – wychrypiał jakiś mocno zniszczony głos –
naprawdę sądzisz, że dym z palonego siana potrafi coś osiągnąć,
czego ty umiesz? Musisz być kretynem, jeżeli uważasz, że
skaleczona skóra jest kluczem do obcych światów. Ech! Coraz głupsi
się rodzą. Popatrz sobie, bo żal mi się ciebie zrobiło.
Starszy
człowiek z brodą, w którą wplotły się pajęczyny cuchnął
dawno niezmienianą odzieżą i tanim alkoholem, który zdążył
przegryźć się przez pory skóry i skisł pod koszulą w chmurę
niemal namacalną. Człowiek wyciągnął ręce
z kieszeni i wsunął je w przestrzeń, a następnie
rozepchnął na zewnątrz. Rozstąpiła się bez protestu. Starzec
przeszedł jedną nogą na drugą stronę, jakby wchodził do wanny i
obejrzał się.
-
Chodź! Oprowadzę cię, to sam zobaczysz.
Takie ogromne wnętrza zawsze robią wrażenie i naciągają porządnie wyobraźnię.
OdpowiedzUsuńa kiedy są jeszcze stare i mroczne, to już zupełny kosmos.
UsuńUwielbiam stare wielkie kościoły, wielkie przestrzenie i ten specyficzny chłód i echo.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie Oko.
kościoły budowano ogromne, żeby wierni czuli się malutcy i pokornie słuchali słowa z ołtarzy i ambon.
UsuńJako dziecko wszystko postrzegamy jako większe, bardziej zachwycające lub przerażające...
OdpowiedzUsuńto prawda. kucnij i sama zobaczysz jak wygląda świat z perspektywy maluszka - to nie jest ten sam świat.
UsuńWciągające opowiadanie. Co pokazał starszy człowiek z brodą? Jak się domyślam dalszego ciągu nie będzie?
OdpowiedzUsuńpokazał, że bez symboli, zaklęć i mistycznych uniesień człowiek potrafi osiągnąć ten sam cel.
Usuńnie planuję ciągów dalszych. jeśli będzie, to mnie zaskoczy również. ale nie zapieram się wcale.