Usiadłem nad
talerzem pełnym sałaty i westchnąłem raczej żałośnie. Poczułem się, jak
gąsienica, pracowicie przegryzając się przez liście. Ale ona przynajmniej miała
nadzieję. Ona mogła stać się motylem, a ja? Najwyżej larwą. Co innego te trzy
panie, które przegryzały się przez podobne talerze, lecz ich entuzjazm był
niemal wyczuwalny w drżeniu powietrza. One już czuły się motylami i trzepotały
rzęsami, a serduszka spłoszone dudniły gorące rytmy, od których policzki
płonęły im różami - i to z tych pąsowych.
Nawet świnia może
patrzyć w gwiazdy. Zjadłbym świnię… Gdyby była… Tu, mogłem liczyć w najlepszym
wypadku na jajko. Wsłuchiwałem się w debatę trzech pań, które zgodnym chórem
głosiły tezę, że jajko ma być od szczęśliwej kury, a tak w ogóle, to kura powinna
mieć imię, oraz certyfikat, że nie jest zwierzątkiem lekkiego prowadzenia się.
Mnie odrobinę przerosło. Kurzęce imiona też były poza moim zasięgiem, chociaż
wyobrażam sobie kelnera podającego pieczone udko panny Filipiny, dożywotniej
dziewicy, świętej niemal, albo jajecznicę zmiksowanych trojaczków K+M+B…
Czyżbym był skrytym ludożercą?
W tak oświeconym
gronie strach nawet zamówić jajko. Może warto poprosić jedną z pań o wsparcie
gastronomiczne? Tylko którą gąsienicę zaczepić? Wszystkie żarły jak automaty.
Kosiarki do trawy mogłyby pozazdrościć sprawności. I żadna łez w oczach nie
miała, choć przecież niewiasty szczelnością układową nie grzeszą i ulewa się z
nich niewspółmiernie częściej niż z mężczyzn. Ja? Mi wolno roztkliwić się nad
talerzem bujnej zieloności, a nawet pochlipać. Kto to widział, żebym karmił się
czymś niedojrzałym – cielęcinka, to zupełnie inny wymiar gatunkowy i przystoi,
ale niedojrzałe zioła?
- Gryzelda! – (O
zgrozo!) Pani po mojej lewej stronie przedstawiła się, a następnie wskazała paluszkiem
na sąsiadki – Mirella i Ofelia. Zauważyłyśmy, że był pan uprzejmy zamówić podobny
do naszego zestaw i konsumuje z apetytem. Rzadko się zdarza, żeby mężczyzna
docenił uroki tej niezwykle zdrowej diety.
Zakrztusiłem się.
Nie… To nie może być… GMO! Dopadło mnie GMO i to w żeńskiej, najbardziej
zajadłej z możliwych postaci. Co teraz? Lepiej zmodyfikować żywność, żeby
żołądek ją przyjął, czy żołądek, żeby radził sobie z trawieniem dostępnej paszy
w postaci świeżej, kiszonek i suszu zwanego potoczyście sianem, przynajmniej
wtedy, kiedy na stołówkę zaglądają krowy, kozy, baranki i inne, niezwykle krwiste
steki. Zjadłbym stek. Tu nie podają na pewno. Ale przecież czekałem na swoją
panią i chciałem sprawić jej odrobinę radości, że też potrafię przeżuwać, mimo iż
przeżycia są raczej trudne do strawienia i nazwania ciepłym słowem.
Chciałem. Bóg mi
świadkiem, że chciałem. Kiedy jednak zaczęło się do mnie uśmiechać GMO w trzech
niewątpliwie boskich odsłonach, to nie zdzierżyłem – uciekłem. Haniebnie. Tyle
liści zostawiłem za sobą. Już nigdy nie zostanę motylem. Zostawiłem świetlaną przyszłość za sobą. I moją… prawie moją, niedoszłą motylicę, z którą mógłbym
mieć śliczne, małe motylątka… to znaczy te… larwy…
Larwy?! Fe! Po
cóż mi larwy! Szczęśliwie uciekłem!
Ha, ha, ha. Świetne.
OdpowiedzUsuńuśmiech jest do życia równie niezbędny, jak dotyk człowieka.
UsuńKiedyś na diecie kazali mi ugotować zupę z zielonej sałaty i na tym moja dieta się skończyła.
OdpowiedzUsuńz samej sałaty?
Usuńależ wyrafinowana kuchnia...
No właśnie z samej sałaty i zdaje się trzy łyżki mleka/jogurtu + przyprawy.
Usuńzgroza... gotowanie było przeżyciem, a jedzenie?
UsuńRewelacja! Sałata i trzy szczęśliwe panie GMO.;)
OdpowiedzUsuńAle larwy nie są takie straszne. ;)
nie wiem... ne jadłem. ale wierzę na słowo.
Usuń