niedziela, 26 kwietnia 2020

Igranie z nocą.

Stado świateł latarni ustawiło się w nierówną tyralierę na skraju trawnika oświetlając ciemne, popękane pnie kasztanowców. Na chrzęszczącej białym żwirem alejce plamy żółtego, tłustego światła rozlewały się niechętnie, bojąc się skaleczeń. Przed nami szła… Mówię szła, chociaż widziałem wyłącznie sylwetkę kogoś w przydługiej pelerynie z olbrzymim kapturem. Patrząc z tyłu można byłoby pomyśleć, że to zjawa, gdyby nie to, iż żwir protestował w rytmie oddalających się kroków. Coś w nich jednak sprawiało, że myślałem o znikającej postaci, jak o kobiecie.

Ta, która mi towarzyszyła również była o tym przekonana. Albo to właśnie ona zasugerowała, że mamy śledzić kobietę, a ja instynktownie przyjąłem do wiadomości ową kwestię. Czekaliśmy, aż się pojawi, a czas spędzony na ławce w oczekiwaniu na bieżącą chwilę poświęciliśmy na zapoznanie z historią. Moja towarzyszka ponoć spotkała kilkakrotnie w przeciągu swojego nastoletniego życia sylwetkę ukrytą w mroku peleryny, a ostatnie trzy wieczory z rzędu właśnie w tym parku natknęła się na nią wracając z zajęć. Sama bała się podążyć śladem, o zaczepieniu nie wspominając. Moje towarzystwo najwyraźniej miało zapewnić wystarczający margines odwagi, aby dzisiaj podążyć za nieznajomą.

Nie musieliśmy iść tuż za nią. Alejki parkowe były puste i tylko wiatr rozganiał suche liście. Szliśmy zachowując dystans i słuchając chrzęstu żwiru, który zmienił się w stukanie obcasów na asfalcie jezdni i chodnikowych płytach alei wspinającej się na wzgórze, w którego wnętrzu kryły się liczne pomieszczenia o wojennym przeznaczeniu. Część z nich była wręcz odsłonięta i udostępniona turystom, lecz reszta wciąż ukrywała się w mroku tajemnic, zupełnie jak postać wspinająca się krokiem czarniejszym od nocy.

My szliśmy ciszej, pewnie dlatego, że ubraliśmy się w adidasy o miękkiej podeszwie. Jawory i kasztanowce rzucały drapieżne cienie na mrukliwe niebo pozbawione gwiazd korzystając ze współudziału latarń. Rzeka sunęła cicho i jedyną oznaką życia były pojedyncze, stłumione odległością, gasnące kręgi na wodzie znaczące ślady żerowania. Sylwetka śledzonej przez nas postaci pokonała właśnie wierzchołek wzniesienia i znikła nam z oczu, a chwilę później i ze słuchu.

Patrzyliśmy na siebie niepewnie, a dziewczyna chwyciła mnie mocniej za rękę.

- Zrób coś! – szepnęła – Widzisz, że nam ucieka!

Oddałem uścisk i nie puszczając jej dłoni zaczęliśmy biec. Na szczycie, na środku chodnika umierały właśnie damskie buty na obcasie. Jeden jeszcze się chwiał lekko. Gdy je podnosiłem poczułem resztki ciepła stóp, z których spadły, bądź zostały zdjęte, w co trudniej było uwierzyć – kobieta porzucająca buty? Bardzo dziwne. Aż trudno wymyślić rozsądne uzasadnienie, chyba, że porzuciła je dla mężczyzny, jednak w takim przypadku oboje powinni być nieopodal. Rozglądaliśmy się, lecz na szczycie nie było widać ani ich, ani jej. Pobiegłem krzyżującymi się alejkami. Bezskutecznie. Na żadnej nie było widać zakapturzonej postaci. Wróciłem do miejsca, gdzie zgubiliśmy trop i dostrzegłem ponaglające gesty mojej towarzyszki. Palcem pokazywała trawnik na stromym zboczu. Gdy się zbliżyłem, zauważyłem pod krzakiem jaśminu czarną płachtę. Uniosłem do góry i rozpostarłem materiał, a kaptur przyglądał mi się spod oka ironicznie układając się na ramieniu peleryny.

Teraz mogliśmy rozpoznać uciekinierkę tylko po tym, że była boso. A może miała ze sobą drugą parę butów? Zsuwaliśmy się z pochyłości, aż dotarliśmy do kamiennego obmurowania dzielącego park od rzeki. Usiadłem na niskim, szerokim murze, z którego korzystali turyści robiący zdjęcia panoramy najstarszej części miasta leżącej na wyspach po drugiej stronie nurtu. Dziewczyna dogoniła mnie i stanęła lekko zadyszana.

- Co teraz? Myśl! Gdzie ona jest? – gorączkowała się, gdy wzruszałem ramionami. Nie byłem psem gończym, a nocą mój wzrok okazywał się bardzo ograniczony.

- Tam! – jeżeli można krzyczeć szeptem, to trzeba być kobietą, aby osiągnąć oczekiwany efekt. Jej się udało.

Rzuciłem okiem w kierunku, jaki wskazywała. Kilkadziesiąt metrów dalej nadbrzeżny mur zmieniał się w bardzo szerokie schody kończące się nad lustrem wody, by dalej wrócić do postaci muru. W tamtej części pomiędzy murem, a rzeką dostrzec można było kilkumetrowej szerokości pas porośnięty wysoką, schnącą trzciną, młodymi wierzbami i kępami traw zapewne uginającymi się pod ciężarem człowieka. Odległość robiła swoje, jednak udało się dostrzec bladą poświatę kogoś, kto szedł pomiędzy trzcinami w sukni, czy sutannie niemal tak długiej, jak porzucona dopiero co peleryna. Woda schwytała srebrny blask księżyca i rozmnożyła go, dzięki czemu widzieliśmy miejsce, w którym postać wniknęła w mur. Teraz już żaden ruch nie zakłócał spokoju nocy i śpiących szuwarów.

Pchani ciekawością szliśmy za sylwetką, która zniknęła. Trawy faktycznie były miękkie i uginały się pode mną. Dla bezpieczeństwa szliśmy gęsiego, żeby nie zerwać chwiejnej równowagi zielonego dywanu, leżącego na mokrym błocie naniesionym tu wiatrem i drobną falą. W miejscu, gdzie postać zniknęła nam z oczu było jakieś wgłębienie w murze, zwieńczone ceglanym łukiem. Trzeba było się pochylić, żeby zmieścić się pod nim. Pstryknąłem zapalniczką, lecz jej światło nie sięgało daleko, a wnęka rozszerzała się, przechodząc dalej w korytarz biegnący prostopadle do brzegu.

Trzymając się za ręce szliśmy dotykając ścian. Były wilgotne i pełne pajęczyn, jednak gdzieś przed nami zdawało się płonąć jakieś niepewne światło. Zakręt zaskoczył nas, ale za zakrętem światło pozwoliło na lepszą orientację. Doszliśmy do podziemnej sali, w której płonęły stojące na ziemi świece. Między nimi leżała suknia i najwyraźniej piła wilgoć rzeki wprost z podłogi, jednak właścicielki nie było nigdzie widać. Pomieszczenie kończyło się ślepą ścianą i nie było widać ani śladu bocznych odnóg.

- Rozrzutna kobieta – zauważyłem z przekąsem – lada chwila zostanie naga…

- Gdzie ona jest?! – krzyk mojej towarzyszki nasiąknięty był rozpaczą i przerażeniem – Zrób coś! Szukaj jej!

A potem nagle rozpłakała się i usiadła na ziemi pozbawiona całkiem sił.

- To miał być żart… - szlochała – Mieliśmy dojść tu, wypić butelkę wina i wrócić do domu. A teraz nie ma jej nigdzie… Boję się… Szukaj jej proszę… To moja siostra…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz