środa, 22 kwietnia 2020

Maligna.


Noc była duszna. Może dlatego, że mgła znad rzeki siadła nisko i zebrała z otoczenia całą wilgoć. Otworzyłem okna. Niebo z rozsypanymi wszędzie gwiazdami zdawało się mieć więcej niż trzy wymiary, ale kiedy wzrok opadł niżej, obraz ginął. Tonął. Mgły dusiły kocie bruki i stokrotki, szczurze ścieżki zamiatane były zimnym, mokrym jęzorem. W tej mgle wiatr zawodził, gdy ocierał się o szorstką wilgoć mgły. Czasem klął, gdy znienacka wpadał na jakiś ledwie majaczący słup oświetleniowy, czy elewację z cegły klinkierowej, która nocą nie chciała błyszczeć, stłamszona kołtunem.

Musiałem wyjść. Powyżej mgły powietrze było sterylne, wysprzątane z brudu i wilgoci. Nie dało się nim nasycić płuc nawykłych do tego wszystkiego, co zwykle zawiera powietrze, gdy wiatr uniesie tuman kurzu z rzeki i przemiesza z ulicznym bogactwem drobin. Głodne, jałowe powietrze było zbyt przeźroczyste, żeby bezkarnie patrzeć w dal kosmosu, a sen odszedł, zostawiając mnie sam na sam z nocą. Trochę jak lunatyk zszedłem po schodach i pozwoliłem pochłonąć się mgle.

Była prawdziwie gęsta, można było z niej lepić kształt jutrzejszych chmur i wszelakich, nocnych majaków. Wystraszyłem się, że nieumiejętnymi dłońmi wyrzeźbię w tej mgle potwory i wcisnąłem ręce głęboko w kieszenie. Tak jest lepiej, kiedy się nie potrafi rzeźbić, czy lepić z miękkiej, plastycznej gliny. Nogi tymczasem niosły mnie niespiesznie, jakby goniły leniwy, letni cień. Pozwalałem im często na podobne beztroski – w końcu wyszedłem odetchnąć i teraz ucztowałem, nie bacząc dokąd idę. Mgła dusiła nie tylko obrazy, ale i dźwięki. Może nie tyle dusiła, co spowalniała. Znacznie. Zdawało mi się, że słyszę łodzie wiosłowe wiozące zakonników na wyspy. W przeciwną stronę podążali szlachetnie urodzeni, naukowcy, architekci – to na nich czekała wysypująca się właśnie procesja urzędników, orkiestry, całego panteonu szarż i służb, nad którymi jaśniał jak klejnot w koronie burmistrz z niemieckim nazwiskiem.

Minąłem ów harmider. Nie znoszę tłoku, a oni wszyscy mówili. Wciąż i bez końca. Paplali staroniemieckim żargonem i w kantach mowy niemal widziałem szwabski gotyk. Naprzeciw rajcy – wielkie gaduły usiłowały trudną do zrozumienia polszczyzną skorumpować zakapturzonych mnichów, którzy martwą łaciną odcinali się dobrodusznie i podstępnie od wszelkich ofert. Moje nogi zatrzepotały na moście, a echo pożarła rzeka. Głowa pełna niechcianych dźwięków dała pochłonąć się wiatrowi pchającemu górskie powietrze do morza. Wydłubało mi z uszu dawno już nieistotne dialogi i pozwoliło odetchnąć mokrym powietrzem. Zimne. Mgła przysiadła połajana wiatrem, a ten czując moc zaczął szarpać coraz mocniej, aż pękła i w pojedynczych, skłębionych barankach chować się zaczęła po bramach i zakamarkach.

W mroku zaczęły pojawiać się kontury. Ostre, wysoko zawieszone sztylety kościelnych wież sąsiadowały z niską, jednopiętrową zabudową. Na granitach ślizgał się nawet wiatr i jęczał, ilekroć wyrżnął na krawężniku. Przede mną jaśniało coś, co wyglądało jak gwiazdka z nieba. Podszedłem wiedziony ciekawością. Nie wyobrażałem sobie nikogo, kogo byłoby stać na lekceważącą obojętność. Obraz jaśniał intrygująco i zmuszał umysł, żeby poświęcił się mu bez reszty.

Lustro. Lusterko. Małe, okrągłe lustro w metalowej oprawie pełnej wzorów. Kwiaty chyba. Może winorośl ze zgorzelą ciemnej patyny? Srebro? Jeśli tak, to bardzo stare. I tylko okrągły środek wypolerowany był tak, że księżyc tańczył po nim, jak na lodowisku. Podniosłem i gapiłem się jak urzeczony. Takie lustro pewnie jest sporo warte. Ktoś musiał zgubić, ale kiedy? Tędy i nocą spacerują ci, których dotyka bezsenność, albo nostalgiczne humory. Przecież i moje nogi tę drogę znają doskonale, więc nic dziwnego, że innym też się zdarza zabłądzić właśnie tu.

Podniosłem oczy, ale nikogo nie było widać. Uszy też skarżyły się na brak zajęcia. Na ścianie drżał okrągły cień obrazka z lusterka, jakby księżycowy zajączek przeskoczył na nią. Zerknąłem na lustro, lecz ono już nie żyło. Zmatowiało całkiem i pokryło się śniedzią. Poruszyłem nim, jednak naścienny zajączek trwał w miejscu i zdawał się podskakiwać w miejscu. Zrobiłem kilka kroków w jego stronę. Sam nie wiem po co, ale szedłem do ściany, a zajączek wykazywał rosnące zainteresowanie, aż z entuzjazmem odsunął się o kawałek.

- A więc to tak – pomyślałem – Chce, żebym za nim poszedł.

Teraz miałem coś więcej niż czas – miałem cel. Dziwaczny, ale jednak. Dogonić fatamorganę. Obraz z matowego lusterka. Im bardziej przyspieszałem, tym szybciej przemieszczał się prowadząc mnie bez wahania. Moje kroki rozstrzeliwały ciszę ulicy, a gazowe latarnie kiwały z politowaniem żółto-pomarańczowymi głowami. Zajączek skoczył w jakiś zaułek i wszedł w dębowe, rzeźbione drzwi z metalową kołatką. Szaleństwo najwyraźniej mnie ogarnęło, bo chwyciłem zimne koło, żeby nim uderzyć w głodny pysk lwa. Drzwi skrzypnęły cichą skargę zanim uderzyłem. Nie było potrzeby hałasować. Pchnąłem skrzydło, a ono uchyliło się gderając zawiasami. W środku siedział zajączek i najwyraźniej czekał na mnie. Nie przeszkadzał mu brak księżyca, lusterka w mojej ręce – kpiąco zerknął na mnie i poprowadził kamiennymi schodami do podziemi. Musieliśmy zejść pod rzekę. Pachniało ostrą wilgocią, zmurszałym drewnem i lepkim kurzem. Błoto pod nogami mlaskało już i po każdym kroku zostawał dziura wypełniająca się ciemną cieczą.

Poczułem zimno i strach. Nie było innych śladów. Tylko moje. Początkowa euforia sprawiła, że zaniedbałem ostrożności i nie pamiętałem drogi absolutnie. Zdany byłem na pamięć drogi niezwykłego zajączka. Tylko… Czy on nie był zbyt lekkomyślny? Jak ja? Popatrzyłem nań z niemym pytaniem, a on czekał niecierpliwiąc się wyraźnie. Trudno. I tak już za późno. Znów moje kroki zakołysały się wielokrotnym echem po ścianach, a zajączek skoczył dziarsko w dalszą drogę. Jak się okazało – całkiem niedługą, bo chwilę później wskoczył na ramię kogoś w mnisim habicie z bardzo obszernym, kryjącym głowę kapturem. Spod niego zerkały oczy, którym światło chyba nie było potrzebne, by widzieć.

- Jesteś – usłyszałem szept, któremu nie potrafiłem przypisać płci – To dobrze. Zapewne wolałbyś wiedzieć… Tylko, czy aby na pewno?

- Chcę – mój głos zdradził mnie nawet przede mną, ale pewności we mnie nie było - … Tak sądzę…

- Dobrze – głos zgodził się, podniósł rękę i zsunął kaptur. Kobieta. Młoda, o czarnych włosach i oczach pełnych blasku. Blada cera, dość częsta u brunetek, rzadko miała kontakt ze słońcem. Może nawet wcale.

Podeszła i chłodną dłonią dotknęła mojego policzka. Końce palców sunęły gdzieś za ucho, ale jej oczy patrzyły w moje przykuwając je bez reszty. Kiedy zbliżyła twarz pomyślałem, że chce mnie pocałować, a ja nie zamierzałem się bronić. Sam uniosłem dłoń, żeby przyciągnąć ja do siebie, ale powstrzymała mnie drugą ręką Usta miała chłodne, nawet bardziej niż dłoń, która tymczasem zebrała ciepło z mojego policzka, aż zachrzęścił twardy, dwudniowy zarost. Przymknąłem oczy, żeby lepiej poznać smak jej ust.

Gdy tylko nasze ust połączyły się, poczułem na języku mrówki. Wędrowały po moim ciele wewnątrz i na zewnątrz, a ciekawskie były bardzo. Wszędzie dotarły. Nie czułem lęku, a w pewnej chwili poczułem, że niepoukładane myśli nagle zaczęły znajdować sens i znaczenie. Luki wypełniały się, i ścieżki mrówek sklejały rozsypane puzzle chaotycznej wiedzy uzupełniając brakujące fragmenty tym, co same przyniosły. Chwyciłem kobietę w pół, żeby nie przestawała. Chciałem wiedzieć, a spacery mrówek sprawiały, że zaczynałem rozumieć. Otworzyłem oczy. Patrzyłem na nią z rosnącym zrozumieniem, a ona… znikała. W końcu został z niej tylko habit z kapturem. Lusterko zabrzęczało spadając na podłogę. Jego środek błyszczał. Kiedy wzięła je ode mnie – nie wiem, ale wiedziałem, że zajączek, który w nim mieszka zaprowadzi mnie wszędzie, gdzie będę chciał.

Uwolniłem zajączka, a gdy wyskoczył na ścianę, lustro znów zmatowiało. Trzymałem w ręku habit, jeszcze chwilę temu zamieszkiwany przez kobietę. Piękną, choć zimną. Poczułem, że marznę, więc założyłem na siebie habit. Żal było go zostawiać, pomyślałem, że zachowam na pamiątkę, jako dowód, że nie oszalałem. Wciąż pachniał kobietą, której już nie ma. Zajączek pokpiwał ze mnie wisząc na ścianie, że prócz habitu żadna inna garderoba nie spadła na podłogę, więc… hmm… zrobiło mi się gorąco natychmiast, a krew uderzyła mi do głowy.

Zajączek litościwie zmilczał moje zmieszanie i wiódł mnie nieznanymi ścieżkami. Nie mijałem własnych śladów, nie było też widać żadnych innych. Szliśmy dość szybko i bez rozterek, które towarzyszyły mi wcześniej. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że zajączek idzie ze mną wyłącznie w celach towarzyskich, bo ja… Ja znam te korytarze! Wszystkie. Nawet te, w których nigdy nie byłem i nie wiem, czy będę. Wiedziałem, dokąd idziemy. Zajączek aż podskoczył z radości, a ja mu zawtórowałem. Pierwszy raz od chwili naszego spotkania uśmiechnąłem się.

Tym razem drzwi były obite żelazem. Ćwieki, wielkie, zdobne zawiasy i metalowe tarcze-godła. Wszystko nabite na calową dębinę mającą chyba z pięćset lat. Zajączek pomerdał na drzwiach i wskoczył mi do kieszeni. Tam, gdzie schowałem lusterko. Zerknąłem na nie – znów odbijało. Moja twarz była blada i zmęczona. Za to oczy płonęły. Pchnąłem wrota. Ustąpiły.

- No braciszku! Znowu wam mrzonki w głowie – ktoś łajał mnie dobrotliwie – Kiedyś zabłądzicie, albo zamarzniecie tu. A co będzie, jak nie przyjdę? Ha? Nawet proboszcz wam powie, że pod rzeką nie ma żadnych korytarzy. Tylko habit niszczycie i pajęczyny zbieracie. No. Idźcie w pokoju. Nic tu po was.

Na zewnątrz był już dzień. Starzy ludzie szli cicho oglądając budynki, albo wchodząc do katedry. Młodzi przytulali się do siebie i szli w stronę mostu, tego, na którym tyle kłódek. Jakieś dziecko zaśmiało się w głos i echo tego śmiechu poderwało gołębie. Malarz, który maluje katedrę po raz setny  chyba puścił do mnie oko. On wiedział! Rozpoznał mnie. Uświadomiłem sobie, że ja też go poznałem, że nie jestem sam. Ślepy saksofonista kiwnął głową w moją stronę nie przerywając grania. On też. I to małżeństwo starsze od kolegiaty, co wiecznie przesiaduje na ławce z widokiem na rzekę. Przytuleni, łagodni i tylko dla siebie stworzeni.

Patrzyłem szeroko otwartymi oczyma. Jestem piąty… Nie! Przecież jeszcze ten człowiek od windy wiozącej turystów na katedralną wieżę. I przewodnik wiecznie wędrujący z megafonem, by w pięciu językach wychwalać historię. Siedem? A ta pani z tatuażami, która restauruje gipsowe anioły daleko na zapleczu współczesnego świata? To już osiem. Tylko po to, żeby przypilnować dnia. Każdego. Coś paliło mnie w oczy. Podniosłem wzrok. Po drugiej stronie rzeki ktoś pomachał mi ręką, a ten zajączek… Czyżby ze srebrnego lusterka? Pomacałem kieszeń. Jest. Moje wciąż jest w kieszeni. Czyli jest nas więcej. Damy radę. Przypilnujemy dnia. A noc? Nocą pilnować musi ktoś większy. Mocniejszy. Nie my. Nocą zło jest odważniejsze. Brunetka o zimnych ustach potrafi chodzić po wodzie i nie zostawiać śladów. Może ona? Może ma pomocników? Mrówki we mnie milczą nieśmiało. Nie chcą mi powiedzieć nic. Ślepy muzyk wzruszył ramionami, malarz oblizał czubek pędzla, żeby namalować jakiś detal.

Ja? Ja mam pilnować nocą? Nogi bez udziału świadomości szły po kocich łbach mijając słoneczne plamy wylewające się z rynien i szczerb między dachami. Nie bałem się. Nie o siebie. Bałem się, czy dam radę. Wreszcie bezsenność przyda się na coś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz