Tłusty,
rozleniwiony nieco budzik od niepamiętnych czasów mieszkający na komodzie
syknął na mnie, gdy zacząłem wiercić się w łóżku, które nagle stało się zbyt
wielkim. Bałem się, że utonę w nieskończoności prześcieradła. Szukałem ręką.
Najpierw nieśmiało, potem już gorączkowo. Nie było cię wcale. Nigdzie. Kołdra
zaczęła mnie dusić i tylko dlatego nie dałem rady krzyknąć. Spocony, wynurzyłem
się na powierzchnię chwytając oddech zbyt krótki, abym mógł się nim nasycić.
Noc buszowała po świecie i okradała go z kolorów i kształtów, a leniwy księżyc
ostrzył kosę i polerował ją na diamentowych gwiazdach. Oddychał wiatrem
wracającym do miasta z włóczęgi. Nie wstydził się wcale, że szlaja się po
nocach i nie zamierzał się tłumaczyć. Chichotał beztrosko, udając, że nie jego
dotyczyć mogą wyrzuty.
- Skąd wiatr w
pościeli? – pomyślałem – Czemu mrok przeszukuje półki i zbiera ze stołu
okruszki po wczorajszej kolacji? Wypija zimną herbatę z twojego kubka, w którym
został ostatni łyk? Nigdy nie pijesz do dna. Jakbyś chciała zachować odrobinę
na pamiątkę. Zasuszyć i schować między wspomnienia, jak płatki kwiatów, które
przynoszę zbyt rzadko chyba, bo zachowujesz opadające płatki i układasz z nich
na stole pachnące mandale.
Rozglądałem się
nieprzytomnie, a budzik przepychał czas z mozołem. Pół do czwartej. Nieludzki
czas. Ani poranek, ani późny wieczór. O takiej porze, to tylko lisy i borsuki
zwiedzają świat poszukując sennego łupu, bo bronił się będzie najsłabiej. Czas
piratów i partyzantów. Prześcieradło zamarzło na białą, gładką taflę i zrobiło
mi się zimno. Kołdra piętrzyła się jak góra lodowa, o którą mogłem się
roztrzaskać lada moment, bo płynęła na mnie spychana niewidzialnym, zimnym
prądem. Ty – zaginęłaś bez śladu.
Wyłowiłem z mroku
stół i pilnujące go krzesła. Umarłą, nocną lampkę, która wczoraj zdechła z
żalu, bo zamiast niej oświetlaliśmy twoje ciało świecami ukrytymi głęboko w
solnych kielichach, żeby zbyt dużo nie zobaczyły. Nie chciałem się dzielić z
nimi twoją nagością. Wystarczyło mi, że kwiaty w donicach zerkały zazdrośnie,
bo nigdy nie będą równie piękne. Zasypiałem pełen twojego aromatu i z dłońmi
rozbieganymi, zbierającymi ciepło rozsiane po skórze, a teraz dłonie mam puste
i wiatr ukradł mi nie tylko twoje, ale i moje ciepło. Gdzie jesteś? Wracaj!
Upiłem się
niepokojami, gdy wzrok pobiegł w stronę drzwi balkonowych. Były uchylone. Więc
tędy zakradł się wiatr. Ale przecież wieczorem zamykaliśmy je dokładnie. Ty
śmiałaś się opędzając przed moimi dłońmi i upierałaś się, żeby zamknąć, bo
sąsiedzi usłyszą nas, kiedy przekroczymy granice świadomości i ogarnie nas
gorączka nie znająca słów, ani tabu. Znaczyliśmy ścieżkę do łóżka porzuconą
odzieżą, która umierała bezgłośnie na dywanie, zapomniana, porzucona i
niechciana wcale.
Wzrok nawykł już
do ciemności, więc bez trudu odnalazłem na podłodze ścieżkę pożądania wiodącą
od balkonu. Firana oddychała w tańcu z wiatrem zniewolona. Wiatr urósł chyba,
bo pchnął drzwi i uchylił je odważniej. Byłaś tam! Stałaś, trzymając w dłoniach
poręcz i podglądałaś noc równie zuchwale, jak ona ciebie. Założyłaś na siebie
moją koszulę. Zbyt wątły jestem, żebyś dała radę ją zapiąć bez skargi piersi,
więc stałaś w rozpiętej koszuli, a wiatr rozwiewał jej poły, jakby pragnął
pozbawić cię nawet tego skrawka materiału. Bose stopy tańczyły dyskretnie, a
pośladki spóźniały się haniebnie za ich ruchem – zupełnie jak plotkarskie echo
powtarzające z opóźnieniem wszystko, co zdoła podsłuchać.
Wiatr najwyraźniej
zakochał się w tobie, bo znosił zewsząd gasnącą woń maciejki, dziewiczą słodycz
bratków, niespodziewaną miękkość kwitnących głogów. Wracającemu znikąd poecie
ukradł słowa jeszcze niewyśpiewane, gorące od wódki, którą się wspierał, bo źle
mu było tak bardzo, że musiał napisać tęsknoty we frazach ulotnych i
nietrwałych. Wykradał śpiew drozdów, które zbudził, żeby śpiewały dla ciebie
serenadę i pieścił cię bezwstydnie. Nie mogłem widzieć, ale byłem pewien, że
pestki na twoich piersiach wstały i drapią noc niespełnieniem. Księżyc
zatrzymał się na chwilę, żeby obsypać srebrem twoją skórę, jakby nie wiedział,
że i bez tego jesteś piękna. Z okien naprzeciw zerkały na ciebie orchidee
mieszkające na parapetach i uśmiechały się dobrotliwie spomiędzy rozchylonych
mimo nocy ust.
Zastygłem
zachwycony urodą chwili. Chyba nadeszła odwilż, bo oczy mi zmiękły i pokryły
się wilgocią, która zniekształcała widzenie. Ciebie chciała zniekształcić, ale
twój obraz miałem schowany tak głęboko, że łzy nie sięgnęły aż tam. Łóżko
jęknęło cicho, kiedy wstawałem. Ręce zazdrościły oczom tak bardzo, że wygnały
ciało na zewnątrz. Do ciebie. Przytuliłem się czując chłód uciekający w
popłochu. Chwyciłem w pół, a ty, bez słowa położyłaś bezsenną głowę na moim
ramieniu.
- Zgubiłaś mi się
– szepnąłem – Wracaj proszę… do łóżka, do nas…
Po raz kolejny czuję, że twój wpis to nie tylko zwykłe pisanie. To coś więcej. Nie da się go przeczytać od tak. Trzeba stanąć w pewnej chwili i zastanowić się nad każdym słowem aby móc widzieć to co ukryte w słowach. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuństanęłaś? zobaczyłaś?
Usuńbyłoby mi miło, ale przymusu nie ma.
Przeczytałam i zobaczyłam.
Usuńznakomicie! marzy mi się pisać tak, żeby było można było poczuć.
UsuńTłusty budzik? Mój wyświetla godziny na suficie:-) Ale taka fanaberia wcale nie chroni przed pułapkami nocy, a bezsenność nie bywa tak romantyczna jak u Ciebie...
OdpowiedzUsuńtaki ruski, pękaty, z wielkimi cojones...
Usuńbezsenność we dwoje nabiera smaku. samotnie nie jest już tak dobrze.
Pani Opytymistka dobrze mówi. Teksty konesera i trzeba zatrzymać się by móc posmakować
OdpowiedzUsuńdzięki za przychylne spojrzenie.
Usuń