piątek, 26 lutego 2021

Deklaracja wojenna.

 

Nie wierzyłeś, że świat może być nieprzyjaznym. Potrafiącym sprawić, że zapłaczesz. Nie wierzyłeś, ale przecież płakałeś niemal co dnia, sprawdzając długość uprzęży uczepionej karabinkiem do pępowiny wolności, danej tobie, przez nie wiadomo kogo. Testowałeś, napinałeś linki. Do łez gorzkich tak, jak potrafią być gorzkie łzy niewinnej, dziecięcej rozpaczy zapadłej nagle, bo znów nie udało się to, co nie udaje się żadnemu z ludzi. Chciałeś zbyt wiele. Chciałeś latać, biegać po kłębuszkach chmur, na których wylegiwało się stare słońce, kpiące z czasu i przestrzeni.


Ono – sam wiesz najlepiej – powstało wyłącznie dla ciebie i wstawało każdego z twoich dni, żeby przypomnieć tobie, że noc już minęła, że pora kopniakami wypędzić tyraniczną kołdrę w niepojętą otchłań dywanu czającego się obok łóżeczka. Głodny, spragniony ciepła małych stóp dywan, czający się, aż piszcząc radość pobiegniesz…

 

A przecież wiesz i wiedzą to wszystkie meble które powąchałeś, wylizane okna i podrapane kredką ściany, że każdego ranka, kiedy już uda ci się wyzwolić z ciężaru nieznośnej kołdry, z okopów puchu odzianego w jedwabną koszulę, że wtedy właśnie trzeba ci tylko jednego, ostatecznego objawienia – mamy!


Biegniesz, krzycząc – krzyczysz, biegnąc. Za tobą płoną daremnie ignorowane wszechświaty pełne kolorów dotąd nienazwanych i zapachów, jakie skusić mogą koneserów osiwiałych z doświadczenia. Niespełnione, niezauważone, pogardliwie pominięte twoją beztroską i potrzebą nagłą detale. Nie potrafią zrozumieć, że w obliczu mamy zdechnąć musi każdy - gorejące piekło i niebo bez względu na ilość wilgotniejących z wysiłku chmur, że cała reszta może być jedynie tłem. A to nie każdy potrafi, szczególnie, gdy trafi na sędziego stawiającego grubą kreskę między dniem i nocą. Między czarnym i białym.

 

Otwierałeś właśnie oczy i każda tęsknota była jedną. Ostateczną. Mama! Bóg umierał z zazdrości – na chorobę wrzodową. Przewlekłą, bolesną tak bardzo, jak boleć musiała myśl o utraconym raju. W takim bólu można zwątpić w każdą ideę i sprzymierzyć się z ohydną niegodziwością, byle zamknąć raz na zawsze wrota bólu. W taki czas, tak łatwo jest skląć stwórcę. Skwierczały wszelkie grzechy na blasze rozgrzanej do białości żarem twojej potrzeby. Biegłeś, mijając zagony nieistnienia galaktyki zimnej obojętności. Z rękami wyciągniętymi by chwycić, kiedy w końcu się uda.

 

- Mamo! Po kiego czorta otworzyłaś mnie na ból!? Małym i tak nie jest łatwo wytrwać pośród zakamieniałej, dorosłej obojętności. Po co stworzyłaś odległość? Komu potrzebna dorosłość? Czemu służyć ma ciemność, W czyjej ręce tkwi pejcz smagający moją niezdarność tak dotkliwie. I dlaczego?


- Szukałeś daremnie tego, co dla ciebie stworzone? Nieudaczniku! Naprawdę nie umiałaś urodzić się w lepszym świecie?


-  Poczekaj, aż dorosnę – odpowiedziałeś hardo niebu - I zrobię to! Dla siebie! Dla mamy! Przyjdę. Nie do ciebie, ale po ciebie! Strzeż się, choć teraz płaczę z pełną rzygowin pieluchą! Z głodu płaczę. Zniszczę cię, niech tylko przyjdzie mama! Niech mnie nakarmi nienawiścią, albo chociaż siłą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz