Wiatr przegnał śnieg, a był tak wściekły,
że przy okazji wymiótł z sypialni niedokończone sny. Rowery stróżujące, niczym
łańcuchowe psy starały się poprzytulać do siebie, albo kładły się na boku, żeby
nie przemarznąć do kości. Bezludne wyspy świateł kołysały się niepewnie pod
latarniami, a żywopłoty rozczesywały skostniałymi dłońmi wiejący w każdą stronę
wiatr. Idę pod pękającym niebem i trochę się boję, że wyleje się na mnie gęsty,
granatowy lukier, nie dając szans na głębszy oddech. Skarlałe drzewa i
psy-miniaturki dopełniają obaw. Kiść suchych traw kołysze się niepewnie, ale cichaczem
korzysta bezwstydnie, żeby rozlać nasienie po świecie. Póki nikt nie widzi.
Samochody okupują krawężniki szykują się do ofensywy. Jeszcze tylko chwila.
Niech tylko budziki larum zagrają, a ruszą hurmem, bez większego
skoordynowanego planu. Bezrobotne sprzątaczki chodzą szukając zabłąkanego
papierka, ale przecież wiatr był skrupulatny i nie przegapił ani odrobinki.
Lubię tu być... Lubię tu przyjść bo wiem że spotkam tu 'dziwną' prawdę i spokój.
OdpowiedzUsuńa czemuż to dziwną?
Usuńw pozytywnym znaczeniu...
OdpowiedzUsuńtaka sobie codzienność. banalna, prozaiczna i dostępna bez ograniczeń niemal - wystarczy wyjść, nim świt rozpanoszy się po świecie.
Usuń