Być może zawodowcy potrafią zachować spokój w obliczu
odkrycia. Ja jednak zawodowcem nie byłem i najprawdopodobniej nigdy nim nie
zostanę. Nie przeszkadzało mi to jednak, niemal każdego piątku, tuż po pracy
wsiąść w samochód przezornie wiecznie spakowany i pojechać w góry. Nie. Nie po
to, by rozkoszować się pięknem krajobrazu, czy zdobywać dziewicze ściany tak
strome, że od samego patrzenia włosy na tyłku zaczynają się jeżyć.
Mnie bardziej interesowały zdecydowanie niższe
formacje skalne. Czasem naturalne, innym razem wydziobane w kamieniu mozołem
wielu pokoleń ludzi. Zapewne, gdybym pogrzebał w genealogii rodzinnej odkryłbym
walońskie korzenie, bo góry i ukrywające się w nich bogactwo natury zachwycało
mnie nieodmiennie. Nie potrafiłem sobie odmówić zwiedzania wystaw, czy muzeów
mineralogicznych, a dotyk kamienia sprawiał, że skóra okrywała się nie niknącą
gęsiną. W głowie szumiało mi od marzeń, planów i pomysłów, a kiedy tydzień
zbliżał się ku weekendowi gorączka nie pozwalała mi zasnąć. Spakowany byłem
zawsze. Jakaś konserwa, butelka wody i coś do dezynfekcji skaleczeń na tyle
uniwersalnego, żebym mógł tym samym środkiem fetować ewentualny sukces.
Bo przecież kiedyś nadejdzie. Musi. Wierzyłem w to
tak mocno, że żarliwszego wyznawcy ze świecą szukać. A dziś… Jestem przekonany,
że tej dziury w ziemi nie było miesiąc temu. Zauważyłbym, bo szedłem po
własnych śladach, które, choć niewidoczne, to jednak wiodły mnie tym bezdrożem
i pamiętam wszystkie drobne punkty charakterystyczne, jakie minąłem po raz
kolejny. O pomyłce nie mogło być mowy. Widocznie, pod wpływem jesiennych
deszczy teren zerodował i nie udźwignął masy sklepienia zawieszonego nad
pustką. Może dziś wreszcie będzie mój wielki dzień?
Zrzuciłem plecak i mimo drżących rąk szybko rozstawiłem
namiot. Wrzuciłem do środka śpiwór wraz z zapasami. Wykorzystałem solidne
drzewo, żeby zaczepić linę. Szczęście, że nie zostawiłem jej w bagażniku.
Wielokrotnie zżymałem się na siebie, że dźwigam trzydzieści metrów
alpinistycznej liny, choć nigdy z niej nie korzystałem, jednak przegrywałem z
własnym „ale”. Zaciskałem zęby i niosłem ten balast z wytrwałością Syzyfa. I
wreszcie się opłaciło!
Lina wśliznęła się w otwór w ziemi cicho i tylko
szybko gasnące drżenie wskazywało, że sięgnęła dna. Na to liczyłem. Bałbym się,
gdyby wisiała swobodnie. Nie jestem doświadczonym grotołazem i wycieczka w
nieznane, kiedy dno jest tylko logiczną konsekwencją faktów – przerażała mnie.
Teraz, gdy lina powiedziała mi, że ma wystarczającą długość, moja odwaga
nabrała rumieńców. Założyłem czołówkę na głowę, do plecaka wrzuciłem kilka
niezbędnych narzędzi, kawałek chleba i butelkę z wodą. Znałem siebie.
Wiedziałem, że nie znajdę sił, żeby wyjść po godzinie, czy dwóch. Prędzej
zasiedzę się tam. Może warto zrzucić na dno dziury namiot? Albo chociaż śpiwór?
Wyholuję go wracając…
Za późno. Nogi już pchałem w dziurę, a ręce ściskały
linę tak mocno, jakbym już na niej wisiał. Zjazd nie był długi. Może
dwanaście-piętnaście metrów. Gorzej, że w trakcie nie znalazłem oparcia dla
stóp. Całą drogę zjechać musiałem jak pająk. I wrócić też będę musiał
korzystając z siły rąk. Chyba, że znajdę wygodniejsze wyjście.
- Dobrze, że zabrałem żarcie i wodę – pomyślałem,
zanim zacząłem się rozglądać.
Z plecaka wyjąłem diodowy reflektor, gdyż czołówka
nie potrafiła sobie poradzić z rozmiarem podziemnej jaskini. Reflektor sięgnął
ścian i kopuły. Dziura, którą wszedłem przypominała teraz oculus. Umieszczona w
centralnej części kopuły niechętnie oświetlała przestrzeń. Kiedy słońce nie
napotkało przeszkód w postaci pni drzew i docierało do otworu – oświetlało
fragment ściany, gubiąc w mroku resztę. Kiedy jednak na drodze stanęły drzewa,
do środka przedostawało się tylko tyle światła, żeby atrament mroku ledwie
rozrzedzić do tłustej szarości. Reflektor był zdecydowanie wydajniejszy.
W jego świetle dostrzegać zacząłem to, z czym nie
chciała się zgodzić podświadomość.
- Byłem wewnątrz budowli! To nie była jaskinia. Nie
kawerna, olbrzymia geoda z wypalonymi przez gorące gazy minerałami, czy pustka
powstała po ujściu podziemnego źródła. Tę rzecz zbudowali ludzie!
Ściany, choć nie do końca gładkie miały w sobie
regularność i z rozmysłem zaplanowaną kubaturę. Z jednej strony wyrzeźbiony w
litej skale wielki stół, czy też ołtarz miał prostopadłościenną formę, a
podłoga była wyrównana na tyle, że gruz, który wpadł, gdy zerwał się ze
zwieńczenia kopuły stanowił jedyną nierówność. Już zacząłem żałować, że nie
wrzuciłem tu śpiwora, a teraz wspinaczka po niego była ponad moją odporność.
Chciałem jak najszybciej zbadać tę katedrę.
- Jeśli zbudowali to ludzie, musi być jakieś wyjście
– pomyślałem – Przecież dziura powstała niedawno, pod wpływem erozji, a katedrę
wykuto w skale. Więc drzwi być muszą! Wystarczy je znaleźć i nie będę się
szarpał z liną.
Błyskawicznie zrezygnowałem ze wspinaczki na górę.
Nieważne, kto zbudował, ale w jakiś sposób musiał tu wchodzić i wychodzić stąd.
A skoro tak, to znajdę wyjście. Kwestia czasu i to zapewne niedługiego, bo
takiej ilość skały nie wyrzucał nikt lufcikiem. Próbowałem policzyć, ile
kamienia trzeba było wynieść z tego miejsca, jednak rozmiary katedry sprawiły,
że szacunek poplątał mi się, a ginące w mroku ściany, ilekroć opuściłem latarkę
sugerowały, że szacunek musiałby być obarczony grubym błędem.
Pomieszczenie zdawało się być okrągłe, może
eliptyczne, bez żadnych załomów, czy ścian działowych. Może w przeszłości były
tu jakieś zbudowane z trzciny, czy drewna, ale teraz pomieszczenie wydawało się
monolitem. Jedną, wielką komnatą. Postawiłem krok w stronę ściany. Echo
podniosło się i tłukło, gasnąc gdzieś na wysokości oculusa. Nim dotarłem do
ściany echo rozszalało się i staccato kroków powielane odbiciami trochę mnie
onieśmieliło. Dotknąłem wreszcie skały. Sucha, porowata, z wyraźnie zaznaczoną
płaszczyzną oddzielającą wnętrze od skalnej masy. Powoli szedłem, wciąż
trzymając ręką ścianę. Wydawało się, że to najpewniejszy sposób na odkrycie
drzwi, okna, czy jakiejkolwiek wnęki.
Byłem pewien, że zatoczyłem pełen krąg, lecz po
drodze nie znalazłem nic. Żadnej nieregularności. Zaniepokojony powtórzyłem
spacer. Ręka przesuwała się po szorstkiej skale i nie napotkała najmniejszej pustki.
Trzecie okrążenie robiłem już z pełną powagą i odrobiną lęku. Drzwi musiały tu
być, a ja nie potrafię sobie poradzić z ich znalezieniem! Oświetlałem skałę i
szedłem o wiele wolniej, niż dotychczas. Nic. Kompletna porażka.
- Czyżbym musiał przeprosić się z liną? A może
katedra jednak powstała w naturalny sposób? Skoro nie ma drzwi, to innego
wyjścia nie widzę. Chyba…
Oświetlałem podłogę. Pieczołowicie malowałem światłem
kwadrat za kwadratem, aż straciłem nadzieję – w podłodze też nie było widać
żadnego otworu. Podszedłem do ołtarza-stołu. Usiadłem. Zerknąłem w górę
przechylając butelkę, żeby się napić. Słońcu chyba znudziła się zabawa w
chowanego i oculus powoli gasł. Czyżby nadchodził zmierzch? Tak szybko?
Poczułem głód i to mi uświadomiło, że musiało minąć sporo czasu na wstępnym zwiedzaniu
katedry.
- Wspinać się? Czy położyć na tym stole i przespać
noc tutaj, by rano kontynuować eksplorację?
Rękami badałem powierzchnię ołtarza. Był gładszy,
staranniej obrobiony, niż ściany. To mnie przekonało ostatecznie, że katedra
nie może być naturalną dziurą w ziemi, tylko dziełem niezwykle sprawnych rzemieślników.
Tylko gdzie są drzwi? Obmacywałem boczne ściany ołtarza, bo może tam znajduje
się rozwiązanie zagadki. Słońce ostatecznie zrezygnowało ze współpracy i pożegnalne,
czerwieniejące poblaski zmieszały się z ciemnością i ostatecznie zgasły.
Po ciemku wspinaczka wydawała się wielką ekstrawagancją.
Postanowiłem zostać, śpiąc na stole – tak, zdecydowałem się mówić stół, bo
ołtarz zbyt łatwo po zmroku nabawiał się epitetu „ofiarny”. A tego absolutnie
nie zamierzałem doświadczać leżąc na nim, jak na katafalku. Ciemność jest
niezwykłą pożywką dla obaw i powoli, wbrew sobie dojrzewałem do wspinaczki.
Uspokoiłem jednak oddech, gdy przysiadłem, opierając
się plecami o ścianę nieopodal stołu. Oczy daremnie otwarte zamknęły się, jak
tylko zgasiłem latarkę. Zasnąłem momentalnie. Emocje wyczerpały mnie. Dobrze,
że nie wpadłem na pomysł wyczerpującej linowej wycieczki na zewnątrz. Pewnie
zleciałbym na łeb, wprost na ołtarz.
Sen był niespokojny, pełen dziwacznych wizji, pułapek
i tajemnic. Wybudziłem się z ulgą, widząc, że ciemność nie jest już tak
stężała, a wąski promień słońca powoli spływał ścianą za ołtarzem. Kiedy był
już na wysokości głowy dorosłego człowieka na ścianie zaczęły pokazywać się
jakieś geometryczne cienie rozmieszczone w równych odstępach, jak litery w
jednym słowie. Podszedłem i wyciągnąłem rękę. Przykryłem nią jeden z nieznanych
wzorów. Był lekko wypukły. Nieprawdopodobne. Wklęsłe znaki łatwiej zrozumieć,
ale wypukłe? Kto i w jaki sposób to osiągnął?
Bez udziału świadomości oparłem ciężar ciała na ręce
przykrywającej znak. Cofnął się. Niewiele, ale wystarczyło, żeby zgubił
wypukłość i wpasował się idealnie w ścianę. Teraz nie było już po nim śladu. Za
to w lewo ode mnie bezgłośnie uchylił się fragment ściany i odsłonił kamienną
misę pełną szemrzącej wody. Zimna. W górskich potokach ciepłej wody nie
uświadczysz nawet latem. Napiłem się do syta, a kiedy tylko cofnąłem się o krok
misa zanurzyła się w ścianę bezszelestnie.
Nacisnąłem skrajny wzór. Tym razem cofnął się
zdecydowanie większy kawałek ściany. Drzwi! Miałem wreszcie drzwi. Chwyciłem
plecak i wszedłem w kamień. Podobnie, jak ze źródłem, gdy tylko zrobiłem dwa
kroki skała za mną zamknęła się bez śladu. Korytarz wiódł pod górę. Chyba
oczekiwałem tego. Parę zakrętów i stanąłem przed skałą. Ślepy korytarz?
Nauczony wcześniejszym doświadczeniem szukałem
wypukłości. Znalazłem w końcu na ścianie, znów po lewej stronie, oczywiście
powyżej głowy. Pchnąłem niecierpliwie, a korytarz otworzył się na słońce. Byłem
na zewnątrz! Świat mieniący się jesiennymi kolorami wydawał się jeszcze
piękniejszy po kilkunastu godzinach w mroku. Patrzyłem zachwycony. Skalna półka
oferowała wygodną, choć dawno zarośniętą ścieżkę. Skała natychmiast zamknęła
się, ale teraz wiedziałem już, że dam radę ją otworzyć, jeśli będzie potrzeba.
A będzie, bo przecież nie zbadałem jeszcze katedry i tego, co ukryte po
pozostałymi znakami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz