Śnieżne pola, leżące beztrosko na grzbietach jałowców,
kurczą się. Zewsząd ciurka i ciecze. Zima rozpływa się, lecz nie z zachwytu.
Śnieg znika, bałwanki przewracają się, kulawieją. Spod śniegu wychylają się
śmieci, a nawet zagubione w ferworze zabawy sztuczne paznokcie. Oby nie
wynurzyli się zapomniani ludzie. Idę bez pośpiechu, ignorując czas. Może
dlatego, że przezornie zostawiłem zegar i nie muszę stawiać kroków w rytm
upływających sekund. Jakiś rudy pies zainteresował się moją łydką. Nie wiedziałem,
czy zmartwić się, czy ucieszyć, lecz pies nie był sam, a jego pani stanowczo odciągała
go, jakby chciała powiedzieć:
– Nie przesadzaj! Nie jest aż taka ładna!
Poszedłem, bo co miałem robić? Kolejna pani i kolejny
pies. Pani była równie młoda, lecz o minimum trzy szczeble okazalsza, za to pies
(najwyraźniej dla równowagi) kompletnie skarlał. Nagusieńki, trząsł się po czubki białej sierści pod wyłysiałym żywopłotem,
wysłuchując lekceważącej mowy:
– Weź przestań! Wcale nie jest zimno!
I faktycznie nie było. Słońce zlizywało topniejące
śniegi i chyba dojrzewało pod wpływem zaspokojonego pragnienia. Kosy pochowały
się, jakby do fruwania potrzebowały wysokiego kontrastu w otoczeniu, a ten
ubożał w oczach. Pod śmietnikowym murem wciąż dogorywają świąteczne drzewka w
doniczkach zbyt małych, by życie miało szansę, jak choćby ta szczepiona
najwyraźniej czereśnia, której ktoś zapomniał zdjąć kaganiec plastikowej donicy,
więc drzewo rozsadziło ją i rośnie pomimo pierwotnych ograniczeń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz