Noc siedziała na czubkach drzew jak stado
gawronów. Drzewa uginały się pod ciężarem, ale milczały wytrwale. Jedno, widać
bardziej od innych zuchwałe, podrapało tę gęstość, aż pękła i wylała się spod
niej krew w kolorze spłowiałej czerwieni. Jeśli dzień miał nastać taki odarty
ze skóry, blizną brzydką, nieapetyczną, to nic dziwnego, że ludzie się
pochowali. Bo przecież jedna, muskularna niewiasta w czarnych rajstopach pod
krótką spódniczką, to jeszcze nie ludzie. Nawet, kiedy przyglądam się jej od
niechcenia zamaskowanym wzrokiem. Umknąłem w pielesze, zakopałem się w siebie,
żeby nie skarżyć się głośniej, że mi brakuje. Ludzi – tych obcych, którzy
zdarzali się na drodze, a teraz wystraszyli się osiwiałych od soli chodników i
siedzą cichcem w mieszkankach i knują swoje małe żywota, równie niepewni, jak
ja.
Poranny samotny spacer w mrozie mi nie przeszkadza, lepiej mogę kontemplować przyrodę, czasem z wronami pogadać...nocą może być nie tak miło.
OdpowiedzUsuńjotka
kiedy ludzi brakuje, to i widzenia są strasznie monotonne.
Usuń