Perspektywa dusiła drogę, nim ta dotarła do granic
widnokręgu. Absurdalnie prosta, pomiędzy niczym, a niczym. Nie umiałem znaleźć
dla niej uzasadnienia. A jednak była. Po prostu. Wspinała się na wyżyny następujących po sobie kilometrów, jakby zamierzała pobić rekord odległości.
Chwasty obsiadły rowy przydrożne i chyba czekały na echa sukcesów. One nigdy
nie są aż tak pochopne, by gnać nie wiadomo dokąd. Jeśli wiatr je rozniesie,
wtedy dopiero zaciskają zęby i walczą o ciąg dalszy, lecz, jeśli tylko mogą, są
stacjonarne bardziej, niż emerytowany, brytyjski lord.
Najodważniejsza z linii niskiego napięcia dawno już
czmychnęła na bok i teraz tylko przestrzeń pachnąca brakiem cywilizacji i ja.
Nawet asfalt oduczył się już cuchnąć miejskim potem i pękał sobie beztrosko
oddając się improwizacji. Takiego puzzla złożyć w całość – to dopiero wyzwanie.
Gładka od pobieżnego spojrzenia tafla pejzażu nie zamierzała ani odrobinę
wybrzuszyć się, albo wklęsnąć. Leżała sobie leniwie, nie poświęcając grama
energii, by przewrócić się na drugi bok.
Współczułem grawitacji przytłoczonej ową
apodyktyczną, nieskrępowaną bezczelnością. Tu i ówdzie od zewnętrza odrywały
się tłuste bąki zamknięte w nieistniejącej bańce i gorące pierzchały wyżej, niż
balon Baumgartena. Wszystko wokół dyszało nasyconą, przeżartą bezwstydnie
sytością, lenistwem, które nawet nie kryło się za najdrobniejszym
niedopowiedzeniem.
Stawianie kroków zdawało się poświadczać absurd.
Żaden krok nie był znaczący, żaden nie niósł nadziei na osiągnięcie celu, a
krajobraz przewijał się niechętnie, z ociąganiem i pewnie, z dużą dozą
subiektywizmu. Pojedyncze ptaki usiłowały poderwać okolicę, zmusić ją do
ekspresji, albo choć zatchnięcia się ułamkiem sekundy, w której nieskończoność
ubiegła różni się od bieżącej detalem wątłym jak różnica, między błękitno połyskującym piórem sroki, a atramentową czernią kruczego ogona.
W takiej głuszy, równie dobrze można zawinąć i kursem
przeciwległym zmierzać do tam, gdzie wciąż nie ma już nic. Wiara kruszała szybciej,
niż grudki błota scalonego odległym w czasie deszczem. Żeby choć droga była
uprzejma wić się pomiędzy. Ale, uczciwie rzecz ujmując – choćby się wysilała
nie wiem jak, to nie miała okazji wić się, bo nic nie stwarzało pretekstu.
Nigdzie chyba nie można się poczuć równie małym,
nieistotnym, zapomnianym. Nabieram powietrza w płuca. Nieznane. Ciepłe,
wypełnione po brzegi tym, czego dotychczas znać nie mogłem. Patrzyłem w tę nieskończoność
i zaczynałem rozumieć instynktowną, podświadomą niechęć do oceanów równin i
sawann. Do arktycznych pól bez końca. A teraz stałem na skraju drogi donikąd,
usiłując znaleźć zasadność mojej tu obecności. Żeby choć szpilka pokalała tę
niezręczną monotonię. Bladoróżowa chmurka, albo rozpaczliwie czarna, brzemienna
w skutkach, może nawet mordercza.
Nic. Pustka wypełniona basowym śpiewem trzmieli,
szelestem świerszczy i dzwonkami schnących traw, szlochających własny upadek i
nadzieję na reinkarnację. Daleko rosnąca lipa nie chce podzielić się ze mną
aromatem, ani westchnieniem. Jest. I najwyraźniej jej to wystarcza do życia
pośród tej lichej, nierozróżnialnym w masie pustkowiu.
Chcę tej przestrzeni wymyślić znaczenie. Wielką
historię, albo świetlaną przyszłość. Skupiam się, bo nie zamierzam iść na
łatwiznę. Okolica trwa niezłomnie raczej mnie ignoruje, jak wykazuje cień
zainteresowania. Może tak ma być? Ktoś, kiedyś powiedział, że lepsze jest
wrogiem dobrego. Może nie trzeba nigdzie iść? Może wystarczy poczekać, aż ktoś
znajdzie mnie tu? Pośród schnących liści i bezchmurnego nieba? Wszak nikt nie
obiecywał, że tam… będzie coś, po co warto się schylić.
Nasłuchuję, jednak wciąż nikt nie ma ochoty szepnąć podpowiedzi, czy warto iść.
...dobrego dnia. Bez Klakierów i bez rozważania czy pozostać kakierem.
OdpowiedzUsuńodwzajemniam ukłon - niech się darzy, a nawet sprzyja.
Usuń...a to piękne takie :"niech się darzy"...nieuzywane a warto...wszak można zrobic wrażenie przed kolejną, randką....ha ha ha ha ha haa ha
OdpowiedzUsuńleżało sobie bezpańsko - wystarczy podnieść.
Usuń