Myślałem, że będziesz moją Zuzanną, moją
bezgraniczną, niedopowiedzianą ideą, drogą, w jakiej pogrążę się, zapominając o
wszystkim, co mierzalne. Sądziłem, jak każdy nastolatek, że to właśnie mnie uda
się chwycić Boga za nogi, spętać w arkana bolasów i zmusić do uległości. A nawet więcej – do współpracy,
żeby nie poczuł się niewolnikiem moich marzeń, a stał się moim cieniem,
przewodnikiem na chybotliwej ścieżce poznania. Wierzyłem? Nie! To było coś
więcej. Ja byłem pewien, że kwestią chwili jest, by świat wypiął ku mnie różowe
pośladki, śpiewając przy tym peany na moją cześć i oddał mi się w perwersji, do
jakiej dopiero zamierzałem dorosnąć.
A potem byłaś ty, która miałaś się stać Zuzanną. Sam
nie wiem dlaczego nie Małgorzatą, albo Fryderykiem. Nad własnymi ograniczeniami
pochylać się wszak nie zamierzałem. To świat miał uklęknąć, dostosować się do potrzeb
Super-VIPa! Do mnie. Stanęłaś przede mną, ubrana z nonszalancją, na jaką mnie
wciąż nie było stać. Skrzywiłem się, bo wolałbym cię widzieć nagą…
Jednak przyszłaś. Wymyśliłem sobie ciebie tak
doskonale, że słów mi zabrakło nie tylko w gębie, ale i kopuła czaszki odbijała
od granicznych murów moje chcenie nie znajdujące dotąd zaspokojenia. Patrzyłaś
na mnie z zachwytem, lecz tak być miało. Nie przez chwilę, ale na wieki wieków.
Czekałem. Lata mijały, nim wreszcie przyszłaś, a teraz, zanim zdążyłem
wyartykułować ową myśl – już byłaś Mą Zuzanną!
Udawałem, że rozumiem, że twoja nieśmiałość jest
ofiarą, z jaką wkraczają śmiertelnicy do katedry Notre Dame, choć przez myśl
mi przeszło, że boskim dziełom sznyt nadają wieki, a Ty - młódka, noszona
jesteś na ziemskim łonie ledwie okamgnienie. Wreszcie się pojawiłaś, bo wiarę
łatwo zmiażdżyć ironicznym słowem i pogardą otoczenia. Jesteś… Zuzanno moja.
Chciałem mieć lat naście, gdy cię spotkam, ale byłem
zbyt nieudolny, żeby cię znaleźć. Może niedojrzały, może zbyt kategoryczny? Nie
wiem sam, jednak czas wygładził wągry i oprószył trądzik siwizną. Teraz, kiedy
nawet zęby mądrości rwą się na wolność – przyszłaś.
Przyszłaś i bez słów mówisz – jestem, dla ciebie.
Wyciągam rękę. Po bliskość, po zauważenie. Czuję ciepło snujące się nad twoją
piersią – zupełnie tak, jak snują się mgły przedświtu między drzewami. Mruczysz
coś, chcę myśleć, że zawierasz w tych dźwiękach wszystko, co niewysłowione.
Czuję się jak kamień pobudzony do życia, ale wraca ono tak opieszale, że
zaczynam się obawiać, czy wytrwasz przy mnie aż tyle.
Jesteś tak nieznośnie młoda, gorączkowa, wielowątkowa
i każdy kwark twojego jestestwa zajmuje się naraz kilkoma nieskończonościami,
jakbyś była największą na świecie manufakturą, księgozbiorem, rozbieranym gorączkowo przez
rzeszę bibliotekarzy spragnionych widma bieli kruków, woluminów dziewiczych i
zakurzonych, zapomnianych przez przodków.
Ale ty tryskasz energią mocniej, niż mogłoby tryskać
źródło życia. Budzę się z omszałego snu pełnego nadziei.
- Naprawdę jesteś Zuzanno? Moja?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz