Ćwiczę powściągliwość. Od wielu miesięcy poskramiam pochopność siwiejącej głowy. Ostrożnie
dobieram słowa, wolno rozsmarowuję je po podniebieniu. Krytycznie, jakbym miał
doszukać się w każdym szczypty dziegciu podpartej dramatycznie bezkompromisowym
paragrafem. Wystarczy drobna wątpliwość, czy wahanie krótsze od mrugnięcia
powieką, żeby słowo wypluć i wyrzucić poza nawias. Niech sobie siedzi w
areszcie, na obozowej diecie, niech poczuje, że nie wszędzie jest mile
widziane, potrzebne, przydatne, albo choć obojętne. Niech przestanie kąsać i
nosić się po pańsku. Niech poczeka w kolejce – jak pozostali, ubożsi i mniej
efektowni.
Niemal zapomniany pomruk gasnącego silnika wyrywa mnie z letargu. Szybciej od portiera wybiegam na schody, mijam senne kelnerki flirtujące ze znudzonym kucharzem przy papierosku. Dym miesza się z parą i białe cumulusy miarowo unoszą się nad kółkiem wzajemnej adoracji. Na podjeździe, prócz śniegu i pustki pyszni się niczym perła przed świnie rzucona karoseria błyszcząca głęboka czernią.
- Przyjechałeś? Samochodem? Do mnie? Zapraszam
serdecznie!
- Skoro samochodem, dla mnie jesteś kierowcą.
Bezapelacyjnie! Nie mam żadnych uprawnień, żeby dociekać, czy posiadasz prawo
jazdy. A nawet gdyby, to nie wiem, czy potrzebuję takowej wiedzy. Wierzę tobie.
Skoro przyjechałeś, możesz zamieszkać.
- Nie jesteś sam? Zapewne wieziesz pacjenta? Znakomicie! Oczywiście,
że rozumiem. Wybacz, że nie wesprę twoich wysiłków własną ignorancją. Nie
zdiagnozuję przecież (przepraszam), bo nie mam wykształcenia medycznego. Skąd w
ogóle aluzja, że potrafiłbym to zrobić, gdy zawodowcy pełni są wątpliwości?
- A może właśnie przywiozłeś lekarza, który ocali mnie
i moich sąsiadów? Może nawet tych z okolicznych wiosek? Byłbym skończonym
głupcem, gdybym odmówił zbawcy noclegu…
- Nie jesteś? Wielka szkoda. Dziękuję za szczerość,
za zdawkową odpowiedź, jednak widzę, że narty odpinasz z dachowego bagażnika. Ani
chybi, sportowiec! On też się zmieści się. Miejsc mam aż nadto… Od roku można
grymasić, szukając wymarzonego pejzażu wypełniającego hotelowe okno.
- Trochę się tylko boję, że przyjechałeś przepełniony
depresją i samobójczym zamierzeniem. Bo ty chyba też nie zarabiasz na życie?
Masz rodzinę? I dotąd nie udało się ich oduczyć jedzenia? Przecież obaj wiemy
doskonale, że prócz śmierci, pierwszeństwo mają podatki. Reszta musi poczekać. Choćby
miała zdechnąć.
Słowo może cieszyć, ale i zabijać. Podobnie z gościem, który mile jest widziany, gdy uśmiechnięty przynosi dobre wieści, ale ten z depresją albo co gorsza z COVIDEM niekoniecznie cieszy. A pewne są tylko śmierć i podatki, niestety.
OdpowiedzUsuńSerdeczności
jasne. siedzenie kamieniem w domku też nie jest rozwiązaniem, z jakim łatwo się pogodzić.
Usuń