piątek, 12 lutego 2021

Do grobowej deski.

 

Znosiłem upokorzenia tak długo, że niemal zapomniałem, jak smakuje normalny posiłek, noc, kiedy nie trzeba nic więcej, niż pozwolić zmysłom zawiesić się w letargu i trwać w niebycie wystarczająco długo, aby odrodzić się świeżo wyklutym Feniksem. Czyste szaleństwo studiów medycznych trwać miało zaledwie sześć lat, lecz wiedzy trzeba było pochłonąć tyle, żeby nieskończoność skarlała, a bez amfetaminy tylko baza danych zdolna była wchłonąć dane niezbędne do zaliczenia jakiegokolwiek roku.

 

Seks? Pamiętałem jeszcze to pojęcie z ogólniaka, odświeżone mimochodem na wykładach drugiego roku, lecz teraz szczytem marzeń stawała się schłodzona pięćdziesiątka wódki, przechylona wprost z butelki, w świetle otwartych ud lodówki, względnie brutalny samogwałt popełniony dla higieny wraz ze zmianą pór roku.

 

Wreszcie dyplom, życie znienacka zwolniło, chociaż dalej nie zna umiaru. Za to udaje, że stara się wynagrodzić ascezę, jeśli nie wiecznym, to chociaż jakimkolwiek życiem.

 

I najważniejsze – mogę kroić! Kroić i patrzeć, jak cierpią, mimo asysty anestezjologa, jak wiją się pod nożem, jak krwawią i gdyby nie paczki od anonimowych dawców zdechliby, zanim zacząłbym zszywać to, co sam przeciąłem. Ich wzrok pełen nadziei przed, i bólu po… Ich niemoc w trakcie, kiedy zespół pielęgniarek podaje narzędzia wciąż bardziej wyrafinowane, sięgające głębiej trzewi.

 

Kiedy kończę, wzwód mnie oszałamia. Mam jedną taką, która ukradkiem oblizuje się, gdy tnę mocniej… Ona chyba lubi brać udział w przedstawieniach, gdzie gram główną rolę. Dzisiaj… po…

 

Chwyciłem za włosy, popchnąłem. Pisnęła, jakby była rozdrażnioną szynszylą. Rozdarłem fartuch ozdobiony ławicą drobnych kropelek krwi. Oczy miała otwarte tak szeroko, jakby urodziła się bez powiek, jej oddech galopował, pochłonięty sugestią, że jutra nie będzie absolutnie. Pachniała…

 

Boże, jak ona pachniała! Nigdy wcześniej nie upiłem się aż tak, żadna marihuana nie dostarczyła równie intensywnego kopa. Musiała nie myć się ze dwa dni.

 

- Z premedytacją – pomyślałem, zanim zgasł rozum i do głosu doszedł instynkt – Ona WIEDZIAŁA!

 

Zachłannie zlizałem z jej sromu obietnicę, zlizałem nawet więcej, a ona poddała się mojemu pragnieniu. Krzyczała, wciąż bardziej rozchylona i tylko czekać, jak odpadną jej uda, niczym płatki przekwitłej lilii. Krew we mnie tętniła, spiesząc, by zdążyć wypełnić fallusa, bezwzględnie ignorując resztę ciała.

 

Spazm nadszedł, jak nadchodzi każdy kataklizm – z nagła, bez ostrzeżenia, i poczynił we mnie nienaprawialne dziury. Eksplodowałem wprost w tę bezczelność rozognioną, napędzającą wszystko, co we mnie, a kiedy dołączyła do mnie ze śpiewem, to już sam nie wiedziałem, czy kłamie, czy mi się zdaje, a może śnię nerwowy, mokry sen, przed trudnym egzaminem?

 

Lawa gromadząca się we mnie bez końca – eksplodowała. Może nawet oparzyłem jej delikatność rumianą, nabrzmiałą od krwi? Krzyczała, gryząc mnie w ramiona, w szyję, drapiąc tak zaciekle, że w szczytach bruzd można byłoby posadzić szparagi.

 

Umarłem. Letarg musiał trwać kilka, niezbyt okazałych nieskończoności. Zwiodłem, lecz po takiej eksplozji zwiędłyby nawet katiusze! Zużyłem siły witalne poniżej progu świadomości i pogrążyłem się w malignie. Zbyt długo…

 

Ocknąłem się, nie wiedząc, czy to kwiecień, czy listopad, noc, a może środek dnia? Powieki wciąż zbyt ciężkie, uchylały się niepewnie, z ciekawości, gdzie się obudzą. Nie cierpię spać na wznak, a teraz patrzyłem w sufit, równie sterylny, jak wspomnienia ostatnich chwil, albo płaskowyż brzucha skazanej na rżnięcie pacjentki. Była przeszłość i przyszłość, lecz teraźniejszość jakoś nie chciała wpasować się nigdzie pomiędzy.

 

- Mało! Za mało! Daj mi więcej! – wrzeszczała, bijąc mnie w twarz otwartą dłonią, pełną sztucznych szponów naostrzonych tak, że skalpel chirurga musiał pokornie stanąć w drugim rzędzie – Jeszcze!

 

Twarz jeszcze nie ścierpła ze zdumienia, kiedy ręce instynktownie chciały zareagować. Próbowałem zasłonić się dłońmi przed wściekłością, jaka pastwiła się nade mną. Bez skutku. Ręce i nogi miałem przywiązane do stołowych nóg. Metalowych, bo szpital nie znosi marnotrawstwa i kiedy już kupuje sprzęt, to ma on działać dłużej, niż ambicje ordynatora. Polerowana stal chłodziła mi pośladki – nie chciałem się przyznać nawet przed sobą, że kostnieję. Bardziej ze strachu, jak z chłodu.

 

Jej palce znalazły drogę do moich źrenic i zanim zdążyłem krzyknąć wbiła je w obie gałki. Można oszaleć z bólu, ale jej stanowczość była większa. Skąd mniemanie, że bez oczu zdobędę się na ciąg dalszy i zaspokoję potrzeby jej nienasyconego libido?

 

Na styku moszny z kadłubem poczułem punktowy chłód. Bezwzględny. Ostateczny. A potem nadszedł impuls silniejszy od woli. Otworzyłem usta, żeby wykrzyczeć skrajną niesprawiedliwość. Nie zdążyłem. Wepchnęła mi w gardło mosznę. Moją… Członek był cieniem samego siebie, ale i tak dławił mnie wystarczająco, żebym nie był w stanie oddychać. Gasłem, dusiłem się. Poszarpane nerwy dłoni nie były w stanie przedrzeć się przez tragedię reszty ciała.

 

Przez gęstą mgłę bólu słyszałem jej szaleństwo – onanizowała się wyjąc nad moją agonią słowa z innego świata.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz