Wstałem, choć wokół trwał mroczny, gęsty budyń. Sterroryzował latarnie, aż zamarły ze strachu i zamknęły żółte oczy. Równie dobrze mógłbym płynąć Pacyfikiem, albo pieszo zmierzać w kierunku pierścieni Saturna. I szanse na sukces miałbym podobne. Jednak szedłem, bo to zdawało się czymś lepszym od stania. Nie cierpię stać. Bez względu na otoczenie. Szedłem więc w beznadziei, mijając porozumiewawcze skinienie ognika zaczepionego końca papierosa kogoś, kto zapewne stał, wsparty zapleczem o stojak na rowery przed sklepem. Samochody ignorowały mnie, prześlizgując się reflektorami przez mój nikczemny kadłub, nie znajdując na nim nic godnego uwagi, czy choć wykpienia. Wzrok kobiet omijał mnie – może nieświadomie nauczyłem się, jak stać się niewidzialnym? A może ich myśli zatopione w ekstazie pościeli nie zamierzały ingerować w teraźniejszość, kiedy wspomnienia wciąż gorące od westchnień, od braku rozumu, szczęścia, albo przepisu na menu, które sprawi, że…
Szedłem. Patrzyłem.
Wczoraj budowane osiedle dziś zdaje się być odrobinę dojrzalsze, a to drugie,
które zdążyło dojrzeć wcześniej – dziś się postarzało. Jakiś ptak zdobył się na
odwagę, by zagwizdać, a robił to wyśmienicie. Żeby się jednak zachwycić,
zaciągnąć po wierzch sumienia – trzeba się było zatrzymać. Może nie potrafię? Już, czy jeszcze?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz