Wystarczy powiedzieć „kamienica”, by przenieść się sto
lat wstecz. Po lewej, wilgotniejąca elewacja zawierająca kilka powtarzających się, drobnych ozdób, małych okien
dzielonych na jeszcze mniejsze fragmenty, owal bramy zdobionej tak, jakby czas zatrzymał
się po to, by kamieniarz zdążył z detalami. Dębowe drzwi skrzypiące od stu lat
i małe okienka piwniczne, z których zerkają z nadzieją pająki czekające na
deszcz skłaniający muchy i komary do poszukiwania dachu nad głową.
Po prawej – druga. Lepiej zachowana, pewnie
restaurowana z trzydzieści lat temu, pełna architektonicznych drobiazgów, jakie
odróżniać miały jeden budynek od kolejnego. Nad portalem herb sugerujący, że
mieszkali w niej kamieniarze Cyrkiel i węgielnica nie zawsze były masońskim
symbolem.
Między nimi kocie łby prężące grzbiety do słońca
przedzierającego się między fasadami, by odpocząć, leżąc na środku jezdni żółtym kleksem. Cicho, pusto, tylko kurz tańczy w promieniach słońca. Witryny wyposażone
w ozdobne litery kuszą ciepłym chlebem, antykami, czy książkami, płowiejącymi w
zapomnieniu. Gdzieś daleko wiatr ściga jakieś poszarpane na strzępy odgłosy,
ktoś trzepie dywan w oficynie, gdzieś skrzypi uchylane okno, żeby wypuścić
ponocny zaduch. Firanki przeciągają się leniwie, trącając czasem ogon
spasionego kota, albo więdnące ze stoickim spokojem geranium.
Ktoś zaklaskał, inny przeklął, nie działo się nic, co mogłoby wytrącić z rutyny starszego pana, sypiącego na parapet resztki połamanej, przedwczorajszej bułki dla gołębi bezwstydnie siadających mu na ramionach i głowie. Najwyraźniej znają
się od dawna. Ciepły granit zadzwonił metalicznym drobiazgiem, a z podcieni
przechodniej bramy wynurzyła się kobieta okutana taką ilością materiału, że nie
dało się rozpoznać wieku, ani koloru skóry. Chusty czepiały się jej tułowia,
jak rzepy skarpetek. Schyliła się i jak co dzień uniosła znaleźną monetę – całując na szczęście, a
potem uwolniła zapach z piekarni na jeden, krótki oddech, by wejść i drugi, by
powrócić, z wciąż ciepłą weką, którą jadła zachłannie krusząc dookoła.
Nic. Działo się nic, jakie dziać się miało jeszcze
długo, jak działo się od dziesiątek lat. Dzieci dorastały, uciekały, by wrócić,
kiedy czas zabrał włosom kolor. Klepsydry wieszane we łzach schły na dostojnych
skrzydłach bram, żeby przypomnieć żyjącym, jak kruche jest istnienie. Cud
codzienności roztaczał aromat, oszałamiał, postarzał. Tu wszystko błyskawicznie
kryło się patyną. Nawet słońce wahało się, czy nie dostosować się i srebrnymi
nićmi nie rozsiąść się na popękanej w gwiazdkę piwnicznej szybie. Pośpiech mieszkał parę
przecznic dalej, a tu nie zaglądał. Po prostu – źle się tu czuł, trochę jak w
antykwariacie, w fotoplastykonie, po którym zostały resztki gotyckich liter nad
narożnym sklepikiem. Może bał się, że spokornieje? Albo osiwieje i usiądzie na
schodkach, jak dzieci wymieniające się naklejkami, czy kapslami?
Patrzyłem. Wiatr zmierzwił mi myśli, a widząc, że
przestaję reagować wypluł na mnie drobinę piasku z próchniejącej zaprawy, żeby zrobić
tam miejsce dla mchu. Markiza ocieniała żałosną pustkę, więc poszedłem w jej
stronę, żeby choć ona poczuła się potrzebną. Ostrożnie, jakbym szedł taflą
lustra, stawiałem kroki po wyślizganych kostkach. Miałem ochotę zadzwonić
butelkami pełnymi mleka, jak mleczarz, który od dawna tu nie zaglądał.
Zapomniał? Zupełnie tak, jak zapomniał latarnik zapalający wieczorem trzy
latarnie w zaułku, żeby wracający szerokim zygzakiem dorożkarz odnalazł
bezpieczny port i wysłuchał przed snem nocnych utyskiwań żony, że znów się szlajał po
nocach Bóg wie gdzie.
Nim doszedłem do rogu – zmęczyłem się. Musiałem
przycupnąć na niskim parapecie zakładu szewskiego, z jakiegoś powodu
zamkniętego. Kto i kiedy go zamknął? Dlaczego? Już chciałem podrapać się po
głowie, gdy ręka wyciągnięta zbyt nerwowym gestem zaczepiła o połę marynarki, w
której zadźwięczały klucze. Moje klucze… Od zakładu… Miałem go otworzyć godzinę
temu. Szczęściem nikt nie czekał, bo spaliłbym się ze wstydu.
- Szkoda – westchnąłem – Dawno już nikt nie czekał…
Ostatnimi dnia na dźwięk kamienica przenosze się do wiadomości ,że Pani Monika otrzymała prawo korzystania z domu-kamienicy ukradzionej przez jej ojca i zamiast pięknych wspomnień mam odruch wściekłości i wymiotny na rzeczywistość do tego stopnia że marzyć mi sie nie chce.
OdpowiedzUsuńprzykro mi, że masz tak nieprzyjemne skojarzenia.
Usuńchyba niezwykle uczuciowo reagujesz na wieści ze świata. może czas skupić się na czymś, co bliżej ciała?
Znaczy co ? Mam się skupić na mojej przyjaciółce co jest blisko mojego ciała ? Niech sama sobie radzi .
OdpowiedzUsuńironizuj, jeśli tego Ci trzeba. Kiedy Kloszard był Kloszardem i siadywał na skrzynce dumał nad tym, co zobaczy w oknie naprzeciw. nie szukał daleko, bo to, co blisko było nieustająca fascynacją, albo niezrozumieniem. tęskno mi do takiego Kloszarda.
Usuń