Wdepnąłem w runy, jak niegdyś, na wsiach można było
wdepnąć w krowi placek. Bez trudu, bezmyślnie i jakoś tak, jakby czekał tam właśnie
na mnie. Krąg kamieni, wytatuowanych niemal do jądra, do twardzieli, której
czas dotąd nie zdołał naruszyć. Dotykałem ich nabożnie i z lękiem.
Niedokończony krąg, sugerujący, że to tylko resztki, ale przecież w swoim
pięknie zdawały się być całością.
- Bzdura – mówiłem samemu sobie – Kto powiedział, że
idee muszą zawierać się w pełnych symetrii kręgach? Czemu nie taki właśnie łuk,
w jaki wdepnąłem. Przecież tu… nie było chyba nikogo od wieków.
Nieopodal chrząkało i bulgotało bagnisko bezdenne.
Tylko łosie miały odwagę tanecznym krokiem, kręcąc zadkami przebieżyć przez oczerety
i zanurzyć się w olchy wyznaczające skaj niepewnego gruntu. Za nimi mdlały
blade brzozy owrzodzone na pniach brodawkami, siejące nasienie na oślep, gdzie
wiatr poniesie. Dopiero tam, gdzie rezydowały dęby i buki grunt był na tyle
stabilny, że można było zamknąć oczy i wąchać zapach sierpniowej ściółki.
Raz, przypadkiem, albo losem uwiedziony dałem się
porwać bezmyślności i wkroczyłem tu, by ocknąć się między kamieniami
pogryzionymi ludzką działalnością. Przepisałem, przemalowałem najstaranniej,
jak umiałem, jednak nikt nie poradził sobie ze starożytną kaligrafią.
Egiptolodzy unieśli brwi ze zdumienia, jednak zgodnie uznali, że nie ich
działka, epoka i lokalizacja, więc nie-kategorycznie-absolutnie-i-w-ogóle!
Pogrążyłem się w ludowych podaniach, szukałem wiedzy
i zrozumienia pośród nestorów. Mężczyźni marli wcześniej, bo oni zwyczajowo
prowadzą życie zbyt narażone na nieszczęścia, by dojrzeć do tego, czego nauczyły się
kobiety. Więc i wiedzę na ogół czerpałem z kobiecych ust, trzymając dłonie
pełne zmarszczek i wątrobowych plam. Słuchając słów, które wydostawały się z
trudem spomiędzy nierówności zakamarków pamięci.
A teraz mieszam odpadki rzeczywistości i mamroczę
zaklęcia. Musi się udać. Przecież noc nowiu, plus krew z czarnej kury, trochę
pająków zebranych na uroczysku wraz z jakimiś pokręconymi badylami, ziemią znad
bezimiennego grobu i śliną wściekłego lisa. Zachłystuję się własną głupotą,
albo odwagą. Krąg kamienny, jakieś runy, których nikt w okolicy odczytać nie
potrafił. Chyba się udało, bo kręci mi się w głowie i świat za chwilę otworzy
się od tej strony, której zwykle nie widać. Zaczyna dziać się niemożebność,
furtka ku bezczasiu szlocha nieoliwioną skargą.
Zimno. Niezwykle zimno. Otwieram oczy i dopiero zaczynam
rozumieć, że zacisnąłem się najmocniej, jak potrafiłem. Nie tylko oczy miałem
zwarte do granic możliwości. Wszystkie mięśnie, ze zwieraczem włącznie
pracowały na dwieście procent wydolności. Może to paroksyzm? Skurcz całego
ciała? Połykam powietrze, jakbym chwytał pierwszy życiodajny oddech. Nade mną
nachyla się skrzydlaty diabeł! Czarny z pyska, lecz skrzydła szarpane wiatrem
są bielusieńkie. Dziwny jakiś. Mamrocze jakieś czarodziejskie słowa, które
przedzierają się przez moje przerażenie i w końcu chwytam myśl. Za nim krążą
pachołkowie, nie śmiąc zbliżyć się nawet do majestatu.
Bies każe mi oddychać. Ognisko dogorywa, pożarło już
cały zgromadzony przeze mnie zapas, noc zbladła. Potworną moc musi mieć ów
diabeł. Oddycham, choć boję się, że z każdym oddechem głębiej wpadam w jego
łapska. Drżącym palcem wskazuję na runy. Diabeł odwraca się posłusznie i
spogląda na ryte w kamieniu znaki. Unosi górną wargę, odsłaniając nieskazitelną
klawiaturę uzębienia. Oczy zaczynają mu iskrzyć. Strach rośnie. Znów czuję, jak
napinają mi się mięśnie.
Diabeł patrzy mi w oczy, jakby chciał przez nie
wejrzeć na dno żołądka i sprawdzić, co zjadłem na ostatnią wieczerzę. Kręci
głową z niedowierzaniem i odzywa się kpiąc ze mnie w żywe oczy:
- Naprawdę zjadłeś na surowo ogony jaszczurcze i
pokrzywę z krwią? To był fragment przepisu mojego plemienia na potrawkę, ale
najważniejszego zabrakło – trzeba było to najpierw dusić na małym ogniu przez
parę godzin, dopiero później pchać do gęby… Ej! Chłopaki! Posłuchajcie tylko…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz