Autobusy wiją się
wstęgą asfaltu jak elektryczne węgorze. Łypią światłami, łuną, pustymi
trzewiami, w których resztki jakby niedojedzone wczoraj. Samotny pan uczepiony kurczowo wnętrza - siedzi w czapce, bo
przecież nim słońce wstanie, to jednak para z ust idzie nieco tylko mniej
rozpasanie, jak smoku chcącemu wzbudzić szacunek tłumu gapiów. Ciemność
otula, kołysze, daje odwagę myślom pędzącym poza granice cywilizacji. Niebo
wysprzątane z gwiazd zdaje się być smarowidłem kupionym na zapas, na czarną
godzinę. Czekoladowym masłem które nieszczęśliwie wypadło na mokrą z wysiłku, asfaltową ulicę. Czy dlatego boję się uszczknąć odrobinę? Sklepik w opakowaniu z blachy
żre bez zastanowienia – na zaplecze wędrują kolejne skrzynki i paczki. Muszą
się zmieścić, bo lada chwila obudzą się detaliści i rozdrapią. Wszystko. Bez
względu na markę, rasę, czy logo. Bo jeść trzeba. Żeby żyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz