Bezdomny Chrystus
szukał miejsca, w którym mógłby usiąść bez lęku, że złapie wilka, więc wybrał
autobus i podróż bez biletu. Najwyraźniej wielką miał frajdę, bo podśpiewywał, przedrzeźniał
komunikaty sączące się z głośników, albo śmiał się całkiem przaśnie. I nie przeszkadzało
mu, że fryzurę miał przykurzoną i leciwą, a szaty w nieładzie, jakby właśnie
kończył męczeński spacer na Golgotę.
Jakiś samolot
wspinając się ku wieczności podzielił niebo na części, chcąc mnie uziemić po
jednej stronie podziału, kiedy właśnie zmierzałem na drugą stronę w niebie
nakreślonej granicy. Rynek wypróżniony z ludzi odpoczywał po nocnych torsjach i
ledwie pierwsze kwiaciarnie zaczynały kusić niewinnie czarnymi oczyma
słoneczników, zziębniętymi do bladości pąkami róż, czy gloriozami wyglądającymi
jak kolorowe motyle siedzące na czubkach gałązek. Spiżowy Fredro zesłany na
ziemie odzyskane, gdy wygnano go ze Lwowa patrzył w zadumie na gołębie
wygrzebujące spomiędzy kocich łbów zapodziane okruchy, dzwon ratuszowy
rozśpiewał znienacka okolicę, aż zadrżało powietrze i myśli błądzące
najwyraźniej po manowcach.
Cieleśnie obfita
niewiasta traktująca ciało jako narzędzie do jawnych, choć niezbyt zrozumiałych
manifestacji, zdobna od stóp, aż po ekstrawagancję wczepioną we włosy
kontemplowała w samotności pejzaż pełen wrotyczy i nawłoci, bez nerwów czekając
na transport. Kabanos sechł na chodniku, czekając aż znajdzie go głodny pies,
właściciele knajpek poprawiali ustawienie ogródkowych stolików, szykując je na
popołudniową partyjkę szachów, gdy tylko pojawią się ważne figury i niekoniecznie
mniej istotne piony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz