Trochę wody w Rzece upłynęło
od czasu, kiedy poprzednio zwiedzałem rynkowe bruki nim brzask wyzwoli kolory, pozwalając
oczom zachwycić się dziełem nieżyjących architektów. Niebo pocięte smugami
samolotowych dysz pękało niechętnie, idąc tropem zsiadłego mleka w szklance, zegar
słoneczny nudził się na ratuszowej elewacji otoczony ignorancją ludzką, smętne gołębie,
nieco poszarzałe po minionej, upojnej nocy wygrzebywały spomiędzy kocich łbów
resztki zapodziane przez wczorajszych głodomorów posilających się podczas marszu.
Mgły wygnane w opłotki mgliły się niezbyt donośnie, a w kawiarnianym ogródku
muzyka sączyła się otulając pluszem gości – nie wiem, czy to byli najwytrwalsi,
siedzący od ostatniej wieczerzy, czy napływowe, ranne ptaszki żądne kawy w godziwym
towarzystwie, nim świt rozgorzeje na dobre. Na węzłowym przystanku, pod okiem
rozbawionego, pulchnego właściciela wrona flirtowała z torbą pełną wiktuałów i
namawiała ją na przedwczesne poczęcie. Widać, że miała wprawę, więc jej zaloty obudziły
współczucie postronnej pani, z siniaczkiem, któremu nie przypisałem żadnego
skojarzenia (bardzo ubogi bieżący rocznik), która łaskawie wysypała garść
czerstwego pieczywa nieopodal żywopłotu, spotykając się z pogardliwym niedowierzaniem
ptaszyska – bez tłuszczyku? Bez dodatków? Ohyda!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz