Domy wyglądające jak chińskie ideogramy zagrabiały
przestrzeń. Żółte, odbierające słońcu wyłączność na ciepło nieba sterczały
nieme, nieczytelne dla większości, którzy nie wiedzą, jak czytać - od lewej, do
prawej, czy z góry na dół. Absurdalnie zagęszczone naśladowały żywiołowy opis
skomplikowanej potrawy pełnej przypraw drapiących nos i gardło jednocześnie.
Stałem na ostatnim skrawku spokojnej, bezpiecznej
zieleni, a noga zastygła w pół kroku, bojąc się wejść w tętniącą, być może
toksyczną geometrię żółci. Niebo skarlało zawstydzone rozpasaniem stada
kurczaków, niezmierzonego zagonu kukurydzy. Ziemia owrzodziała, skażona ludzką
zgnilizną tak dalece, że natura wiała stamtąd, albo wybierała śmierć w
męczarniach, miast podobnego trwania.
- Wracać? Do lasu? Do stężałych w chłodzie gór?
Brakowało mi soli i nabojów, lecz najbardziej
doskwierała mi samotność dzielona z owadami i pomarańczowymi kosmykami
karmionych żywiczną szczapką płomieni ognia wieczornego. Mogłem zawodzić na
ustnej harmonijce, naśladować wilcze tęsknoty i pragnienia ale potrzebowałem
ludzi. Tak! Właśnie ludzi, z ich wadami i uprzedzeniami. Z pośpiechem i
pobieżnością. Z rozmaitością, o jakiej śniłem nerwowe sny pełne czucia i
mimiki.
Budziłem się, głupio obejmując gasnące fantasmagorie,
szczerząc rzedniejącą radość, albo ścierając rosę łez z twarzy. Potrzebowałem
ludzi, a sól była jedynie pretekstem. Mimo to bałem się wejść pomiędzy
ideogramy tak jaskrawe, że aż kłuły wzrok, przepalały oddech i sprawiały, że
drżały mi dłonie. Kiedy wejdę tam… Boję się, że nie odnajdę drogi ku wyjściu.
Zabłądzę pomiędzy niebosiężnymi ścianami, utknę w wąskich przesmykach i uduszę
się z braku powietrza.
- Nie! Nie mogę wejść. Ryzyko jest zbyt wielkie.
Skoro sam widok mnie oszałamia, to bezpośredni kontakt zabije niechybnie!
Paradoksalność sytuacji zmiękczyła kolana. Usiadłem
na ostatnim przyczółku zieloności, cofając pochopną nogę. Bezmyślnie gryzłem słodką
trawkę, starając się omijać wzrokiem jadowite obrazy, pośród których byłem
analfabetą. Nie miałem szansy przeczytać zaszytego przekazu, ukrytych w murach
praw i prawd. Strach sparaliżował chęci i potrzeby.
- A może.. – nadzieje żywotne jak karaluchy zawsze
znajdą posłuch w głowie – A może ktoś stamtąd wyjdzie i będzie okazja spędzić
razem choć chwilę?
Poderwałem się. Tak! Na pewno są tam tacy, którym
symetria i powtarzalność żółtych kątów zacznie doskwierać wystarczjąco, by
zatęsknili za pięknem niepowtarzalności utkanej w każdym detalu natury! I wyjdą
spomiędzy liter, by poczuć swobodę myśli spętanych miejskim zaduchem. Ostrożnie
rzuciłem okiem ku żółtym, jakby naburmuszonym ideogramom, jednak widnokres był pusty
od istot żywych. Ruszyłem skrajem dzielącym mnie od innych granicą, której obawiałem
się przekroczyć. Szedłem patrząc, jak patrzy się na wioskę trędowatych, po
miesiącach spędzonych w buszu – niby cywilizacja, ale toksyczna, zakaźna i
bezwzględna. Kto wejdzie – stanie się więźniem własnej słabości aż do zgonu.
Nie wiem ile trwało, nim zatoczyłem nieporadny krąg
wokół skupiska liter, wielkiej księgi cywilizacyjnego stada, smrodu cudzych
myśli wszczepionych każdemu wcześniej, niż się narodzi. Bezskutecznie.
Zatoczyłem drugi i trzeci krąg. Czas mijał, sól chyba przestała mi być
potrzebna, nabojami nie miałbym już czego napełnić. Zostawiłem strzelbę na tym
skrawku zieleni, gdzie poraził mnie pionierski widok i nożem nacinałem karby,
gdy kończyłem kolejne kursy.
- Nie do wiary, żeby nikt nie wychodził! – Sapałem z
gniewem – Czyżbym miał pecha i ktoś wychodził, kiedy ja akurat byłem po drugiej
stronie wschodu słońca? I tak za każdym razem? Czyżby obserwowali mnie i
unikali? Eee… Chyba nie byli tak perfidni, czy strachliwi… Wszyscy? Niemożliwe.
Wydeptałem już ścieżkę omijaną nawet przez chwasty.
Nogi wzmocnione nieustanną wędrówką niosły szybko i niezawodnie. Strzelba
przewróciła się pocięta karbami i bezużyteczna. Żółte wielkoludy o krawędziach
ostrych jak brzytwa nie stępiały ani odrobinę. Nikt się też nie wynurzył z kamiennej
otchłani. Piekło zazdrośnie pilnowało bram na zewnątrz.
- Teraz dopiero widać, jak rozsądnie było pozostać na
zewnątrz! – pochwaliłem siebie, bo nie było nikogo, kto mógłby to zrobić.
Rozmawianie z samym sobą rzadko przynosi rozwiązania,
bo jak się kłócić, jak zaskoczyć niebanalną myślą, czy ripostą? Zostawały
proste zauważenia, które można było bez słów wyrazić. A jednak mówiłem na głos
każdą głupotę, żeby język nie przewrócił się podobnie jak zrobiła to nieużywana
strzelba. Ze wstydu spaliłbym się, gdyby nagle z czeluści wychynął człowiek, a
ja nie umiałbym słowa wykrztusić. Oni, tam, pewnie gadają bez końca. I sztuką
konwersacji potrafią zachwycać nawet największe z żółtych olbrzymów pilnujących
urody słów.
Zwolniłem. Gdzieś na krawędzi świadomości kluły się
niepokoje. Przystanąłem, żeby podświadomość uleżała się i urodziła.
- No tak! – krzyknąłem – A o czym oni mają ze mną
gadać, skoro pochodzimy z różnych światów? Mając mistrzów wokół, czas poświęcać
amatorom raczkującym w dyscyplinie? Może dlatego unikają kontaktu, bo szkoda im
czasu, by światłą myślą dzielić się z kimś, kto nie potrafi docenić kunsztu?
Poczułem się odrzucony. Policzek zapiekł, choć nikt
nie uderzył. Opadły ramiona, jakby balon nadziei pękł i zapadł się we mnie.
Popatrzyłem jeszcze raz na żółte kolosy, których czytania nikt mnie nie
nauczył…
- I nie nauczy! – odwróciłem się i zszedłem ze
ścieżki. W las. Do moich skapanych w chłodzie gór, do słońca grającego na
strunach strumieni melodie szemrzące wilgotnym wiatrem i ognia nie znającego
monotonii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz