środa, 1 września 2021

Odrzucony.

 

Domy wyglądające jak chińskie ideogramy zagrabiały przestrzeń. Żółte, odbierające słońcu wyłączność na ciepło nieba sterczały nieme, nieczytelne dla większości, którzy nie wiedzą, jak czytać - od lewej, do prawej, czy z góry na dół. Absurdalnie zagęszczone naśladowały żywiołowy opis skomplikowanej potrawy pełnej przypraw drapiących nos i gardło jednocześnie.

 

Stałem na ostatnim skrawku spokojnej, bezpiecznej zieleni, a noga zastygła w pół kroku, bojąc się wejść w tętniącą, być może toksyczną geometrię żółci. Niebo skarlało zawstydzone rozpasaniem stada kurczaków, niezmierzonego zagonu kukurydzy. Ziemia owrzodziała, skażona ludzką zgnilizną tak dalece, że natura wiała stamtąd, albo wybierała śmierć w męczarniach, miast podobnego trwania.

 

- Wracać? Do lasu? Do stężałych w chłodzie gór?

 

Brakowało mi soli i nabojów, lecz najbardziej doskwierała mi samotność dzielona z owadami i pomarańczowymi kosmykami karmionych żywiczną szczapką płomieni ognia wieczornego. Mogłem zawodzić na ustnej harmonijce, naśladować wilcze tęsknoty i pragnienia ale potrzebowałem ludzi. Tak! Właśnie ludzi, z ich wadami i uprzedzeniami. Z pośpiechem i pobieżnością. Z rozmaitością, o jakiej śniłem nerwowe sny pełne czucia i mimiki.

 

Budziłem się, głupio obejmując gasnące fantasmagorie, szczerząc rzedniejącą radość, albo ścierając rosę łez z twarzy. Potrzebowałem ludzi, a sól była jedynie pretekstem. Mimo to bałem się wejść pomiędzy ideogramy tak jaskrawe, że aż kłuły wzrok, przepalały oddech i sprawiały, że drżały mi dłonie. Kiedy wejdę tam… Boję się, że nie odnajdę drogi ku wyjściu. Zabłądzę pomiędzy niebosiężnymi ścianami, utknę w wąskich przesmykach i uduszę się z braku powietrza.

 

- Nie! Nie mogę wejść. Ryzyko jest zbyt wielkie. Skoro sam widok mnie oszałamia, to bezpośredni kontakt zabije niechybnie!

 

Paradoksalność sytuacji zmiękczyła kolana. Usiadłem na ostatnim przyczółku zieloności, cofając pochopną nogę. Bezmyślnie gryzłem słodką trawkę, starając się omijać wzrokiem jadowite obrazy, pośród których byłem analfabetą. Nie miałem szansy przeczytać zaszytego przekazu, ukrytych w murach praw i prawd. Strach sparaliżował chęci i potrzeby.

 

- A może.. – nadzieje żywotne jak karaluchy zawsze znajdą posłuch w głowie – A może ktoś stamtąd wyjdzie i będzie okazja spędzić razem choć chwilę?

 

Poderwałem się. Tak! Na pewno są tam tacy, którym symetria i powtarzalność żółtych kątów zacznie doskwierać wystarczjąco, by zatęsknili za pięknem niepowtarzalności utkanej w każdym detalu natury! I wyjdą spomiędzy liter, by poczuć swobodę myśli spętanych miejskim zaduchem. Ostrożnie rzuciłem okiem ku żółtym, jakby naburmuszonym ideogramom, jednak widnokres był pusty od istot żywych. Ruszyłem skrajem dzielącym mnie od innych granicą, której obawiałem się przekroczyć. Szedłem patrząc, jak patrzy się na wioskę trędowatych, po miesiącach spędzonych w buszu – niby cywilizacja, ale toksyczna, zakaźna i bezwzględna. Kto wejdzie – stanie się więźniem własnej słabości aż do zgonu.

 

Nie wiem ile trwało, nim zatoczyłem nieporadny krąg wokół skupiska liter, wielkiej księgi cywilizacyjnego stada, smrodu cudzych myśli wszczepionych każdemu wcześniej, niż się narodzi. Bezskutecznie. Zatoczyłem drugi i trzeci krąg. Czas mijał, sól chyba przestała mi być potrzebna, nabojami nie miałbym już czego napełnić. Zostawiłem strzelbę na tym skrawku zieleni, gdzie poraził mnie pionierski widok i nożem nacinałem karby, gdy kończyłem kolejne kursy.

 

- Nie do wiary, żeby nikt nie wychodził! – Sapałem z gniewem – Czyżbym miał pecha i ktoś wychodził, kiedy ja akurat byłem po drugiej stronie wschodu słońca? I tak za każdym razem? Czyżby obserwowali mnie i unikali? Eee… Chyba nie byli tak perfidni, czy strachliwi… Wszyscy? Niemożliwe.

 

Wydeptałem już ścieżkę omijaną nawet przez chwasty. Nogi wzmocnione nieustanną wędrówką niosły szybko i niezawodnie. Strzelba przewróciła się pocięta karbami i bezużyteczna. Żółte wielkoludy o krawędziach ostrych jak brzytwa nie stępiały ani odrobinę. Nikt się też nie wynurzył z kamiennej otchłani. Piekło zazdrośnie pilnowało bram na zewnątrz.

 

- Teraz dopiero widać, jak rozsądnie było pozostać na zewnątrz! – pochwaliłem siebie, bo nie było nikogo, kto mógłby to zrobić.

 

Rozmawianie z samym sobą rzadko przynosi rozwiązania, bo jak się kłócić, jak zaskoczyć niebanalną myślą, czy ripostą? Zostawały proste zauważenia, które można było bez słów wyrazić. A jednak mówiłem na głos każdą głupotę, żeby język nie przewrócił się podobnie jak zrobiła to nieużywana strzelba. Ze wstydu spaliłbym się, gdyby nagle z czeluści wychynął człowiek, a ja nie umiałbym słowa wykrztusić. Oni, tam, pewnie gadają bez końca. I sztuką konwersacji potrafią zachwycać nawet największe z żółtych olbrzymów pilnujących urody słów.

 

Zwolniłem. Gdzieś na krawędzi świadomości kluły się niepokoje. Przystanąłem, żeby podświadomość uleżała się i urodziła.

 

- No tak! – krzyknąłem – A o czym oni mają ze mną gadać, skoro pochodzimy z różnych światów? Mając mistrzów wokół, czas poświęcać amatorom raczkującym w dyscyplinie? Może dlatego unikają kontaktu, bo szkoda im czasu, by światłą myślą dzielić się z kimś, kto nie potrafi docenić kunsztu?

 

Poczułem się odrzucony. Policzek zapiekł, choć nikt nie uderzył. Opadły ramiona, jakby balon nadziei pękł i zapadł się we mnie. Popatrzyłem jeszcze raz na żółte kolosy, których czytania nikt mnie nie nauczył…

 

- I nie nauczy! – odwróciłem się i zszedłem ze ścieżki. W las. Do moich skapanych w chłodzie gór, do słońca grającego na strunach strumieni melodie szemrzące wilgotnym wiatrem i ognia nie znającego monotonii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz