W szaroburej rzeczywistości
przyglądałem się pani, która w butach na wąziuteńkich platformach przedzierała
się wskroś rynku, a całe jej ciało skoncentrowane było na utrzymaniu równowagi balansując
na kocich łbach, a szerokie, zapadnięte fugi stawały się zasadzką powtarzającą
się częściej, niż oko zdolne było zarejestrować. Przypomniałem sobie inną,
której przyszło pokonać jezdnię nieopodal, na szpilkach dłuższych od moich
palców. Przeprawę zakończyła z jednym butem w ręku i miną skrzywioną bardziej
niż stopa, której szczęśliwie udało się przetrwać bez skazy. O dziwo – but również
przeżył, mimo dramatycznie wyglądającej katastrofy. Spochmurniały zegar słoneczny
patrzył z obrzydzeniem na pręgież, metalizowany wzrok witryn patrzył chłodno na
nielicznych przechodniów, wyżej położone okna wznosiły wzrok ku niebu licząc na
cytrynowe błogosławieństwo słońca. Dachy, opętane wrzaskiem srok, wobec którego
gołębie poszarzały bardziej niż niebo, trwały w milczeniu i pociły się po nocy
zbyt mocno naładowanej negatywną emocją. Podglądam facetów ukrywających płeć pod
makijażem, zdobnych w biżuteryjne detale i kobiety, usiłujące w ramach
równouprawnienia wyeksponować wulgarną męskość. Samochody korzystają z przesmyków
między pazernymi placami budowy, a zakonserwowani wewnątrz kierowcy ociekają
jadem, ilekroć stracą łączność z siecią, lub trafią na czerwoną falę.
Zaśniedziały Fredro zerka na menu knajpy czekającej na egzotycznych turystów, a
ratuszowy dzwon ze spiżową obojętnością odmierza kwadranse.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz