Oczywiście,
że musiało trafić na mnie. Ilekroć zdarzyć się miało coś spoza zakresu
„rzeczywistość” – każde uniwersum potrafiło znaleźć drogę do mojej naiwności i
opanować moją głowę, sprawiając, że znajomi tubylcy wraz z rodzinami pukali się
po głowach nie bacząc, że echo z wewnątrz mówiło raczej o ich ograniczonych
możliwościach, niż o mojej nadwrażliwości.
Nim świt
nastał nad naszą jedyną Ziemią, byłem już stracony. Porwany przez siły obce,
bezwzględne i zbyt zaawansowane psychotronicznie, abym zdołał stawić opór.
Zrobiłem co w mojej mocy – zemdlałem i pogrążyłem się w mimikrze, udając zwłok
niegodny uwagi.
Obcy
świat śmiał się ze mnie jakoś tak sympatycznie, niezłośliwe i absolutnie bez
wrogich podtekstów. A może tylko mi się zdawało, bo bardzo chciałem żyć?
- Te!
Kanciasty! – głos wydawał się być nieomal macierzyńskim – Rusz się wreszcie.
Cały dzień chcesz przeleżeć na twardym wyrku?
Nie szło
dłużej udawać, więc otworzyłem oczy. Tutejsza rzeczywistość była niezbyt
oczywista. Pośród geometrii, do jakiej przyzwyczaiły mnie miasta mojego świata
toczyły się kule. Każda w innym rozmiarze i kolorze. A głos, który skłonił mnie
do otwarcia oczu… wydobywał się z kuli o popielatym, raczej stonowanym kolorze.
Usta mieściły się tuz przede mną, jednak czasami zastępowały je uszy, nos, albo
jakieś inne, nieznane mi zakończenia.
Wszystko
w tej istocie było dziwne. A najbardziej – wymienność zmysłów i sposób
poruszania się. Kula wchłaniała gdzieś do wewnątrz zakończenia zmysłowe i po
prostu przetaczała się na inne miejsce, odtwarzając cień twarzy tam, gdzie
popadło. Ależ mnie kusiło, żeby namalować takiej kuli piegi markerem, żeby
sprawdzić, czy naprawdę potrafi mieć wszędzie twarz i czy inne kończyny, albo
organy potrafią wynurzyć się z tego samego miejsca na powłoce.
Szara
kula rechotała i jawnie trzymała się za brzuch, jeśli kule mogą taki brzuch
posiadać. Zanim zadałem pytanie – zdołała się zatoczyć i wielokrotnie obić o
jakieś sprzęty, które zakwalifikowałem jako meble.
-
Naprawdę nie wiesz? Czy tylko udajesz? – rozbawiona kula ocierała się z potu o
pionowa odmianę ręcznika albo firany – przestań być taki sztywny. Pokulaj się
ze mną, to ci pokażę nasz świat. Przecież widzę, że jesteś obcy. Kanciaści
rzadko się tu trafiają. Musiałeś mieć baaaardzo obły sen. U was nazywa się to
chyba oceanem, ale ciężko uwierzyć, że cokolwiek może się tak nazywać O-Ce-An! Ohyda!
Kula
najwyraźniej cierpiała, jednak szturchała mnie boczkiem, zadem, czy może trącała
nosem perkatym?
- Dawaj,
pokulamy się ku przyszłości. Pokażę cię znajomym. Będzie niezła zabawa!
Wybór
był raczej ograniczony, a moja ciekawość aż kwiczała, żeby zwiedzić miasto
kulistych istot. Po drodze dowiedziałem się, że kula z kulą… hmmm nieco się
zarumieniłem, ale one, gdy znajdą pasującą do siebi istotę – trącają się niby
przypadkowo, nieco chroboczą wewnętrznie, a kiedy nikt nie patrzy chwalą się
organami. Tymi intymnymi też, ale to tylko te najbardziej niecierpliwe. Te
dobrze wychowane pokazują raczej czubek nosa, względnie językiem sprawdzają
powłokę napotkanego okazu.
- Tam! –
Szara kula pokazała palcem co może nie jest zbyt grzeczne, za to jednoznacznie
wskazuje kierunek. Zrozumiałem od ręki, że w przypadku kuli pojęcie „po prawej”
jest kompletna abstrakcją. „Tam”, zrozumiałem bezbłędnie. I nawet nie potknąłem
się o jakąś ławicę malutkich kulek we wszystkich możliwych odcieniach zieleni.
- Nie
dziw się! – Szary kulisty towarzysz wyprowadził mnie z transu – Dzieci wszędzie
są takie same chyba. Pałętają się i nie boją niczego. I śmieją się bez końca, albo
zadają dramatycznie trudne pytania. W twoim świecie jest inaczej?
- N,nie –
leciutko się zająknąłem – u nas też dzieci dokazują, ale my mamy ich
zdecydowanie mniej.
- Nie
szkodzi – z filozoficznym spokojem odparł Szaraczek – Widać natura nie potrzebuj
Was więcej. My dopiero się rozwijamy. I szpaki (cholery jedne) nie pozwalają
przetrwać populacji we właściwym jej rozmiarze. Potrafią z gniazda wyjąć nawet
dziewięćdziesiąt procent narybku.
- Nasze
szpaki żrą czeremchę i czereśnie. Dzieci raczej nie tykają…
- Macie
szczęście – westchnęła kula – nasze są niezwykle łapczywe i owoce mają w
pogardzie.
Okazało
się w trakcie rozmowy, że kula napotykając inną ociera się, obija, sprężynuje,
a nawet podskakuje – wyrażając emocje, jakich sam już dawno nie pamiętam. Ciężko
jest kłamać skacząc, czy trącając brzuszyskiem tego naprzeciw. Samo słowo „kłamać”
kulom zdawało się prześmieszne, a jego znaczenie pozbawiało je kompletnie tchu.
Co bardziej żywiołowe potrafiły się przebarwiać, albo okazywać kilka organów
jednocześnie. Szary wspomniał, że kopulacja jest zjawiskiem powszechnym, gdyż
gdzieś muszą zakumulować nadmiar energii zyskanej w trakcie tych rubasznych
potrąceń. A było ich naprawdę bez liku – ja czułem się obity aż do kości i tylko patrzeć, kiedy sińce zmienią moja
skórę w tęczę bólu. Szaremu chyba nic nie dolegało poza czkawką ze śmiechu
narodzoną.
Zatrzymaliśmy
się u rodziny kulistego przyjaciela na jakiś kompot z nie wiadomo czego.
Smaczny, nieco kwaskowaty, jednak gaszący pragnienie. Jego rodzice mieli barwę
popiołu – ojciec jaśniejszy, a matka nieco ciemniejsza. Bracia i siostry
różniły się od siebie średnicami i odcieniami. Nie wiedziałem, że szarość jest
tak zróżnicowana. A jednak. Żadna ziemska kobiet Anie byłaby w stanie wymyślić
nazwy tych niuansów. A potem poszliśmy na miejscowego grilla, albo dyskotekę –
nie rozpoznałem zachwycony barwnym korowodem kul – wszystkie cieszyły się i tańczyły
w rytm niezbyt zawiłej melodii – ot, lokalne discopolo.
Zjadłem
coś płaskiego i przyprawionego pikantnie, popiłem ambrozją o wysokim stężeniu
wszystkiego, czego zabrania świat medycyny i poczułem się hippisem w za
ciasnych spodniach. Kulista niewiasta (dotychczas mam nadzieję że to była niewiasta),
wybarwiona na dojrzałą wiśnię trącała mnie niedwuznacznie, więc poszliśmy w
tany. Do pierwszego potu. Do pieszczoty angażującej nawet podświadomość. A
potem Szary znikł z pola widzenia, zastąpiony żądzą wiśniowej namiętności,
szukającej egzotycznych uniesień.
Obudziłem
się wykończony emocjonalnie i fizycznie. Oklapły, jak po spełnieniu. Ostrożnie
sprawdziłem męskość - była na miejscu. Obolała, zużyta, rozmemłana do cna. Pod
pachami odkryłem wiśniowe malinki. Na pośladki bałem się w ogóle zerknąć. Na wszelki
wypadek trzy dni nie wstawałem z łóżka. A kiedy wreszcie uniosłem się ponad prześcieradło
– przywitał mnie… Szary.
- Nawet
nie zapytam jak było – sapnął wyraźnie ukontentowany własnym dowcipem – przecież
mam oczy!
Doskonałe. Obśmiałam się po pachy. Czyżby natchnęły Cię do wesołej kulistości nasze rozmowy o kształtach doskonałych?
OdpowiedzUsuńnie prowadzę zapisków historycznych - więc nie wiem.
Usuńpomysł wpadł do głowy i napisał się w pół godziny.
Pomysł rewelacyjny, dodajmy. Przefajna rzecz!
Usuńrobiłem, co mogłem, żeby nadmiernie nie urosło. obce światy puchną, ilekroć się nad nimi ciut pochylić.
Usuń