Koszmar, jak to zwykle bywa, rozpoczął
się całkiem niewinnie. Od snu, który zamiast przynieść regenerację ciała i
duszy, dostarczył organizmowi papkę pełną jadu, bez śladu wartości odżywczych.
We śnie biegłem gdzieś na siedmiu, czy
piętnastu niewydepilowanych łapach, a za mną gnało coś, co nawet kształtu nie
miało. Bulgotało z grubsza jak skórzany worek na wodę, więc pewnie ochlane było
do nieprzyzwoitości. Tylko patrzeć jak popuści na szwach i rozleje się cuchnące
mazidło. Biegłem wciąż szybciej i bałem się pomyśleć, co-która-noga-robi. Od
takiego myślenia gotowe się poplątać do imentu i wyrżnąłbym na łeb jak dżokej,
któremu koń się rozmyślił nagle przed Wielkim Taxisem.
Pęcherz był zawzięty i chyba klął
wewnętrznie, jednak nie ustawał w wysiłkach, by mnie dopaść. Pozwoliłem sobie na
szczyptę strachu:
- Chce mnie utopić! We własnym cuchnącym
wnętrzu!
Tego było zbyt wiele dla mojego przechodzonego
zwieracza. Gaz bojowy nasiąknięty w kałuży niezbyt zaawansowanego trawienia
spadł na mój trop i chyba to mnie uratowało. Pęcherz stracił czucie. Pozostał
na tamtym brzegu i dumał zapamiętale. Pot zbrylantowiał na mnie, a serce biec
miało jeszcze ze dwa kwadranse, zanim zwolni do stępa. Ukryłem się za jakimś
załomem i patrzyłem na bezradność Pęcherza.
Może to głupie, jednak było mi go żal.
Dychotomia owego uczucia nieco mnie peszyła, jednak meandry myśli gnały po
zawiłych ścieżkach neuronowej sieci, podrzucając coraz głupsze pomysły.
- Podejść? Pogłaskać? A może nakłuć,
żeby wyszczuplał elegancko, jak panienki z wybiegów mody?
Resztki rozsądku zaczynały się
rozczulać. Czułem, że zahipnotyzował mnie tą bezradnością i lada chwila ulegnę tej
biernej masie utkwionej po drugiej stronie kałuży wyprodukowanej przeze mnie w
naprędce. Zacisnąłem zęby i zamierzałem się właśnie odwrócić, kiedy Coś dźgnęło
mnie palcem w ramię:
- Co widać? – spytało konspiracyjnym
szeptem.
- Gówno! – odparłem odruchowo,
podskakując przy tym.
- Acha – Coś było wyraźnie
zawiedzione poziomem konwersacji, jednak wyjrzało jakoś tak nade mną i zauważyło przytomnie –
Faktycznie, gówno!
- Pokaż – najwyraźniej Coś występowało
w liczbie mnogiej i zaczynało wychylać kolejny zestaw obserwacyjny poza bezpieczny
dotąd narożnik.
- Ujawni nas cholera! - pomyślałem nerwowo
i wtedy złe mnie opętało po raz drugi. Odwróciłem się.
Koszmar! W życiu nie podejrzewałem, że
można być TAKIM CIAŁEM. Mieć tyle kończyn, czy odnóży, tyle głów, pępków,
ryjkowatych nosów, czy trąb. Zdawało się, że zbiegło się całe miasto potworów z
dziecięcych komiksów. Zanim wrzasnąłem – byłem już w pół drogi powrotnej do
Pęcherza. Nawet nie zauważyłem kiedy pokonałem wielkim susem cuchnącą kałużę i
wylądowałem na biuście mojego prześladowcy, który ciężko sapnął, czując
nieznośny ciężar moich członków.
- Uff! – utrzymał mnie nie bez wysiłku
– Dobrze, że pan jest, bo sił już nie mam kompletnie. Bieganie, to nie moja
specjalizacja.
- I całe szczęście – pomyślałem, lecz
ugryzłem się w jęzor, zanim ten wypaple na głos.
- Zgubił pan portfel… i chciałem
oddać, ale pan tak szybko biega…
A już myslałam, że przez ten sen z Pęcherzem bohater się realnie posikał.
OdpowiedzUsuńcieszę się że nie byłem oczywisty.
UsuńStaram się odławiać, głównie po kursywie, fikcję literacką. Wtedy mamy do czynienia z bohaterem, nie z Tobą. Można, oczywiście, utożsamiać bohatera z autorem, ale tylko wtedy, gdy są po temu dane, np. szczegółowa znajomość biografii piszącego bądź ewidentne aluzje w tekście.
Usuńjako autor - mogłem pisać i być przewidywalny, względnie zaskakujący. ale tak - kursywą piszę opowieści kompletnie wymyślone.
UsuńMyślę, że to jest oczywiste. No chyba, że nie dla wszystkich.
UsuńJak to dobrze czasem wrócić do swego prześladowcy ;-)
OdpowiedzUsuńi pokochać oprawcę - syndrom sztokholmski
UsuńDzięki. Dobrze wiedzieć.
Usuńtrudniej - doznać.
Usuń