- Najbliższa stacja – Kielce główne –
zakończył pluszowym głosem przekaz nieobecny narrator podróży pociągiem relacji
Przemyśl – Międzyzdroje.
Najdłuższe z możliwych w Polsce
połączenie kolejowe, wijące się od wschodnich zakamarków, do północno-zachodniej
krawędzi, sunąc w bezpiecznej odległości od granic Słowacji i Czech, sugerując
przy tym niedwuznacznie, że skrócenie dystansu społecznego może zakończyć się
konfliktem, o jakim historia napomyka raczej niechętnie, by nie drapać co gorętszych
głów niesprawiedliwością dziejową.
Siedziałem w przedziale sam – jak
jakiś basza w sześcioosobowej celi i leniwie przewijałem powidoki zza okna –
rozmazane plamy zielonych po deszczu oceanów pszenicy czochranej wiatrem,
żółte, toksyczne kratery rzepaku i łąki zdziczałe bardziej, niż ludzie.
Ignorowałem sosnowe zagajniki upstrzone gęsto brzozową wicią i chmury pędzone
od brzasku przez samoloty. Lenistwo, podparte łykiem piwa z dyskretnie ukrytej
między udami puszki, wystarczało na obojętność, której do pełni szczęścia
brakowało „Sporta” – papierosa skręconego ze zmiotków i cuchnącego tak, że
nawet kloszardzi charczeli trwogę po pierwszym hauście. Komuna nie była w
stanie przebić tego osiągnięcia, a masy, zachwycone wyjątkowością „narodu
wybranego” upajało się dobrem narodowym zakąszając „księżycową wodą życia”,
albo prozaicznym „pożarskim”.
- „Prosimy zabrać bagaże i zapraszamy
następnym razem” – Kielce wyglądały, jakby przeżyły kataklizm. Dworzec
ogołocony ze ścian trwał betonowymi filarami utkwiony w niebie i gryziony bez
litości po kostkach przez maszyny budowlane. Pracownicy w odblaskowych
kamizelkach opalali się na hałdach gruzu sącząc to, co w Kielcach wypada sączyć
bez wstydu, nim kuranty wybiją fajrant. Horyzont kalał wieże kościelne ujęte w
kaganiec rusztowań i cywilizowane z grzybka., mchu i paproci. Ba! Z samosiejek
rosnących na pożywce zgromadzonej wewnątrz gargulców od nastu już lat!
Pociąg trząsł się jak mimoza, jak
dziewczę niepewne pierwszego „tak”, gdy młodość członka żądnego penetracji
gotowa jest na każde krzywoprzysięstwo, byle uzyskać zaproszenie do stołu.
Wigilia trwała zbyt długo i musiała się skończyć. Drzwi przedziału otworzyły
się pod wpływem silnego ramienia.
- Szczęść Boże! – zagrzechotał
schrypniętym głosem gość szerszy w barach od van Damma w szczytowej formie –
Wolne?
- Mhm… - kiwnąłem głową, jednak raczej
niechętnie.
Gość nie był sam. Za nim wtoczyła się
jeszcze trójka indywiduów, a każdy wart osobnej opowieści. Pierwszy był
masywny, jak szczyt Śnieżnika zimą. Zanim usiadł nucił jakąś tajemną mantrę w
wymarłym dawno języku, co najwyraźniej miało wpływ na destrukcję szkliwa, bo
zębów miał zbyt mało jak na drapieżnika przystało. Kolejny był dla odmiany
jakąś nieznaną formą modliszki – chudy niemożebnie, rozrośnięty w kończynach i
chrzęścił przy każdym ruchu. A kiedy już usiadł i nie chrzęścił – zaczął
wtórować Zwalistemu kastanietami zrobionymi z kości zwierząt zaginionych, zanim
Bóg po raz pierwszy zwrócił uwagę na Ziemię. Trzeci? Ten dla odmiany był
posępny jak kowadło – to kowalskie i to meteorologiczne. W jego cieniu więdła
gama jazzowa, zapominając z jakiego poziomu powinna wystartować ku uniesieniu.
Czwarty był człowiekiem czynu. Współczesny Edison, a może Einstein. Zatrzasnął
drzwi za sobą i natychmiast przystąpił do sporządzania domowego ogniska. Na
podłodze, między nogami towarzyszy z wyraźną wprawą ustawiał sziszę, uzbrajał i
odpalał.
W ciasnotę przedziału popłynęła
pierwsza, niezwykle aromatyczna mgiełka cumulusa, sącząc się między nutami
mantry Zwalistego i brutalnym rytmem kastanietów z kości Boga pchniętych
czuciem Perkusisty. Milczący podniósł palec w górę, nim wypuścił na wolność
sforę baranów przefiltrowanych pęcherzykami płucnymi i napoczął rytuał
oczyszczenia:
- Przez uchylone, ciężkie wrota Świątyni
– zaczął natchnionym głosem – spoglądał młody Bóg. Gówniarz nagi i w
wzwiedzionym członkiem. Spod blond kędziorków na horyzont zerkały ciekawe,
aryjskie oczęta, w kolorze spłowiałych dżinsów. Portal wyszczerzał się na
barierę tui, pełnej ptasich gniazd i odbierającej złudzenie, że widnokrąg może
kończyć się nieco dalej. Błękit, zieleń i złość wypełniały duszną,
klaustrofobiczną, wątłą przestrzeń świątobliwego przedpola. Nagi Bóg cofnął się
w otchłanie Świątyni, a kiedy wrócił, niósł w rękach łuk i kołczan pełen
naostrzonych grzmotów. Cisnął je ponad tujami, licząc, że wybuchną dopiero na
zewnątrz. Dlaczego nie w gęstwinie? Najwyraźniej doświadczeniem sięgał dalej,
niż zaledwie do krawędzi wzroku.
Ja? Kosmos przerażał mnie i nie byłem
w stanie sięgnąć najpodlejszej planety, poza własną. Tymczasem pociski
wylądowały za barierą natury i eksplodowały tak donośnie, że grzywki wybujałych
krzewów rozkołysały się w histerycznym tańcu. Zanim Bóg zwiądł w niespełnieniu, a tuje
wróciły ku niewzruszoności, gdzieś spoza horyzontu dobiegły rozkazy i wytyczne,
wytupane bosymi piętami o ziemię dla podkreślenia ich ważkości. Chwile później
drżeć zaczęły pod nieprawdopodobnymi ciosami trzy z wielkich tui rosnących na
wprost niedomkniętego portalu. Młody Bóg zerkał nieco przestraszony, ale ciekawość
wzniosła go ponad lęk.
Wreszcie tuje jęknęły w agonii i
pokłoniły się strwożonemu Bogu, własną śmiercią odsłaniając widnokrąg. W
wyrwie… objawiła się trójka drwali, Herkulesów zrodzonych na zimnym granicie, o
łydkach i bicepsach trudnych do objęcia niewinnością niewieścią. Byli tak
wielcy, że mądrzy być już nie mogli. Bóg rozsądnie przydzielał przywileje,
znając polską szlachtę i jej niczym nieograniczone apetyty. To, co naprawdę
ważne (jak zwykle) skrywało się w cieniu Gigantów. Za zastępem zbrojnym i
niewątpliwie zdeterminowanym, stało mikre dziewczę. Nagie i z rudym puchem
ukorzenionym u źródła złego-i-dobrego kwitnącego między wrzątkiem wciąż nieświadomych
ud. Dziewczę tupnęło raz jeszcze, dłońmi podpierając niedoświadczone biodra, a
Drwale – cofnęli się, by pokornie zawiesić styliska siekier na ramionach i
odejść do macierzy. Bosonoga przeszła skaleczoną granicę i sięgnęła cienia, w
jakim krył się nagi Bóg. Chwyciła go za rękę i powiodła do ołtarza. Cień
Świątyni skrył następujące fakty, zwielokratniając krzyk traconej niewinności.
Patrzyłem w zachwycie i uniesieniu nie
potrafiąc rozpoznać autora krzyku. Głos, mimo euforii zdawał się być pluszową
doskonałością. Jego? Jej?
- Mechanik – Perkusista napoczął kolejny
monolog bez zwłoki – na początek podniósł parkiet salonu i bez pośpiechu wyjął
spod niego rozkładane cęgi. Pokój zniósł obelgę w pokorze trudnej do
zdefiniowania, jednak nie rzucił się na Mechanika, żeby go skarcić, albo
zbesztać na wieki-wieków-amen. Ten, najwyraźniej nieświadomy dylematów domu,
wyszedł na taras i zaczął rozpinać prototypową instalację. Teleskopy stanowiące
podstawę krawędzi tnących rozwijały się naśladując niekończącą się taśmę, aż
sięgnęły nieokreślonej żadną przyzwoitą definicją granicy kultur. Wodnej i
gazowej. W miękkie tkanki nieprzyzwoicie wraził metalowe kły i przystąpił do
pojedynku. Mięśnie grzały się i zakwaszały, a krawędź trwała niewzruszenie.
Mechanik jedno z ramion nożyc oparł o ziemię, a na drugim powiesił się wątłym
ciałem, szarpiąc, jak młode sępy szarpią surową wątrobę zdechłej antylopy. Udało
się! Wreszcie!
Pomiędzy niebem, a oceanem, zabłąkało
się coś, co nie miało wymiarów, ani nazwy. Kosmos wsączał się zachłannie i
niepowstrzymanie. Atakował każdy szew rzeczywistości i wygrywał na wszystkich
frontach. Wszystkożerna nicość pochłaniała codzienność i niepewność. Złudzenia,
marzenia i twarde fakty. Mechanik z rosnącą satysfakcją patrzył w gębę nicości
puchnącej z chwili na chwilę. Narzędzie tkwiło w kłach nieskończoności,
pozwalając jej na fanaberie, jakich nie mogła doznać w zimnym i bezdusznym
kosmosie. Tu, mogła wszystko, choć jej pragnienie ssania przerastało głód
oseska. Atmosfera, niczym płatna dziwka tańczyła w oparach absurdu i czekała na
tornado, które porwie ją w otchłań bezczasia.
Kręciło mi się w głowie, chociaż
Perkusista dopiero się rozgrzewał, rozsnuwając ciągi dalsze, o jakich nie śnili
zagorzali morfiniści, czy poeci pod wpływem marihuany, bądź spirytusu pędzonego
daleko za wsią, gdy wiatr wiał od posterunku policji. Ale wtedy właśnie do
życia powstał trzeci z nich i niezbyt salonowo przerwał wywody Perkusisty,
napoczynając kolejny wątek:
- Najwyraźniej przysiadłem w
niewłaściwej kieszeni – bezpardonowo wtrącił się Ten Trzeci. Inżynier,
specjalista od zamknięć nieotwieralnych.
Był tłok i kurz bez granic. Jakieś
monety przetaczały się po leżących na dnie, a pudełko zapałek trzeszczało parodiując
męki tratowanych schnącym, piszczelowym bólem. Kieszonkowy zegarek spocony z
wysiłku wskazywał nieprawdziwą godzinę. Niby ciepło było wzdłuż szwu, ale
duszno i bezdurno. Smród potu i utleniających się metali grawitował w stronę
niedoskonale szczelnej zapalniczki udającej benzynową Zippo. Gorączka zbiorowa.
Śpiączka chemiczna. Błękitny trąd.
Mniej odporni, prócz owrzodzeń i
złamań mieli już liszaje, rumienie, albo skomplikowane zaszłości genetyczne,
rugujące ich z listy sponsorów czegokolwiek. Nawet z datków na Wielką
Świąteczną. Obracałem oczami po rybiemu – nie ruszając ciała ani na milimetr.
Wokół degrengolada puchła, pleśniała i usiłowała wyrodzić się z tego świata,
gdy z panteonu kieszeni zaczął spełzać dwunastonogi bodajże pająk. Wielki,
zdeterminowany i niewątpliwie głodny. Zawisł nad dnem kieszeni i uczepiony
odnóżami materiału – wypatrywał okazji. Kiedy znalazł, a było to
niedostrzegalne dla oka ludzkiego – rzucił się bez wahania i spadł na ofiarę
jak tornado, chcąc w okamgnieniu wypreparować jakiemuś nieszczęśnikowi nerkę.
Gość wstępnie poszczał się ze strachu – opłotkami kroniki wspominając, ja też.
Cuchnęło naszą zbiorową słabością, a
pająk żarł indywidualnie i bez pośpiechu, żeby nie nabawić się wrzodów.
Przezornie, przed ucztą, cofnął się poza zasięg narzędzi, jakimi próbowaliśmy
go obrzezać. Wreszcie poszedł, ciągnąc pełne brzuszysko na górę. A my
zostaliśmy przy dnie, wąchając smród gnijących, niedojedzonych trzewi. Mijały
godziny, albo dni, nim smród mięsa zaczął kusić. Co bardziej zdesperowani
ukradkiem odkrawali fragmenty mniej zielone od pozostałych. I właśnie wtedy,
wierzchem kieszeni, zawładnął insekt. Nikt mnie nie uczył, czy pająk ma oczy –
teraz, byłem tego pewien. A wzrok miął przesiąknięty niezaspokojonym apetytem.
Czwarty z gości zaczął kiwać głową na
boki, z regularnością metronomu. Dopiero wtedy Zwalisty chrząknął i pociągnął z
sziszy po kres kłębełków płucnych ciepły dym wodnej fajki. Nawet nie zaklął,
gdy nozdrza wypełniły się ulatującą ekstazą.
- Ech – zaczął niewybrednie, co
sugerowało wstęp do różowej landrynki, disco-polo, albo zgoła przeciwnie.
Nadeszli innowiercy. Nocą, kiedy nikt
ich się nie spodziewał, bo graniczna rzeka właśnie puściła i kra pędziła ku
morzom północy z prędkością wykluczającą swobodny dryf. A jednak. Innowiercy
przeprawili się wpław i osiedli na brzegu jak szlam. Jak gnijące łodygi
kosaćców. Kiedy chwycili przyczółek – poszły
za nimi całe stada zdeterminowanych i pragnących. Omamionych wizjami i
jawnie oszukanych. Byli tacy, którzy uwierzyli, że ich obecność na wrażej ziemi
jest dobrodziejstwem dla świata i ich powołaniem. Nawet, kiedy ofiary krzyczały
trwogę, ledwie szarpnięte zębem głodu przybysza, na długo przed dekapitacją.
Kochałem i byłem kochany. Miałem
przychówku tyle, ile kotów przychodziło na wieczerzę pod gołym niebem trzy
kwadranse po zmierzchu. Połowa do dziś zna jedno słowo – „mama”, które określa
ich patriotyzm, wiarę i przeznaczenie. Nie umiałem dostrzec winy własnej, że
powiłem pisklęta na ojcowiźnie, a obcy nie szanowali nic i nikogo. Naprawdę
musieli?
Na początku dopadli matkę z
najmłodszym. Nie udało się ich odratować. Zasuszeni, do cna. Bez kropli życia
wewnątrz. Potem pierworodny, bo chciał potajemnie wieczór spędzić z Kasią, żeby
poznać niewieście ciało na chwałę Pana. Rankiem schnące w stogu siano zdawało
się ociekać wilgocią w obliczu splecionych ciał pozbawionych najdrobniejszej
życiodajnej kropli. Może miałem szczęście, jeśli tak gotów byłby ktokolwiek
nazwać stratę tuzina narybku i Połowicy, ku której wzdycham każdej nocy. Chce
mi się kląć, ilekroć na widnokręgu pojawiają się Obcy i ślinią się, widząc za
pancernymi szybami sybarytów żrących to, czego biedota nie tyka, póki ma wybór.
Zostałem sam. Ale, choć poświęciłem
wszystko, czym lędźwie zakwitły – żyję nienawiścią do Obcych. Kładę się, gdy
idą spać i budzę wraz z nimi. Śledzę i unicestwiam. Piję ich krew, żeby
zrozumieć, choć zbiera mnie na wymioty. Jestem silny. Silniejszy niż onegdaj…
Onegdaj? Przecież ostatnie dziecko pożarli mi przedwczoraj – płakało z tęsknoty
za matczyną piersią, a ja nie zdołałem uratować. Dzisiaj? Dałbym już radę! Poza
prawem i zrozumieniem. Naprawdę – dałbym.
Opowieści słuchałem bez tchu niemalże,
a jednak płuca radziły sobie z moim egoizmem i wciąż działały. Kłęby dymu
kotłowały się pod sufitem, a niezwyczajni pasażerowie pogrążali się w zadumie. Najwyraźniej
trawili przesłania i żadnemu w głowie nie postało, żeby coś wyjaśnić mi –
chłopkowi, będącemu świadkiem takiej ekspresji. Ustnik sziszy nadal krążył wokół
kwadratu szamanów, pejzaż przewijał się monotonnie, aż poczułem zew wolności,
gdy ktoś szarpnął drzwi i wpuścił do wnętrza coś innego niż otumaniający opar
sziszy.
- Bilecik poproszę – młody konduktor
najwyraźniej kierował ku mnie ów rozkaz, kompletnie ignorując całe stado szamanów
o brodach osiwiałych z wielowiekowego użytkowania. Bezmyślnie podałem kartonik,
a młodziak w granatowym garniturze przeciął go kolejarskim sekatorem,
podziękował i puścił do mnie oko, nim zamknął za sobą drzwi, ani sekundy nie
poświęcając Świętej Czwórcy:
- Jak było? - zapytał szeptem, oczami
wskazując na towarzystwo – nasi mówią o nich „szamani”, ale oni wracają z nieistniejących kopalni w Bieszczadach. Pracują tam ponoć pięć dni i na weekend wracają do Krosna
Odrzańskiego. Do dzieci i żon, do M-3 i tych tam różnych dupereli. Żeby nie
nudzić się w drodze, opowiadają niestworzone historie. A może stworzone? Dotąd
nie trafił się taki, który nie uciekłby przed Wrocławiem. Jakby co, mam
przedział wolny w pierwszej klasie – za dopłatą ma się rozumieć, ale niewielką,
widząc pana peregrynacje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz