Zaiste kochałem. Ryć rzeczywistość w osi wertykalnej. Czasem żar jądra przypalił mi wąsy, albo skazywał na ucieczkę przed ogniem piekielnym. Ale żaden, najwyszukańszy sztorm, nie zniechęcił mnie do eksploracji. Szukałem dna. Wytrwale, bez wymówek. Nie miewałem okresów bolesnych, ani migren. Penetrowałem nieznane. Głębiej i głębiej. Zrzuciłem sierść. Zrezygnowałem z wilgoci skóry. Drążyłem bez końca. Mijałem pokłady gruntu wcześniej zdefiniowane przez geologów i fanów historycznych otchłani. Mijałem mrzonki i nadzieje, żegnając się z brodą, zapobiegliwie otulającą moją doczesną beztroskę.
Tam… Głębiej… konstytucje osiągały niereformowalny wymiar. I racje bardziej zbliżone do PRAWDY. Oszołomiony ciśnieniem, egzotyką,
a tym bardziej brakiem powietrza - wsiąkłem bezpowrotnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz