Róża
zaróżowiona z wysiłku wspinała się wytrwale na młodą sosnę, tuż obok dyskretnie wypełniającej
klomb smagliczki, snującej się gremialnie przy samej ziemi. Pod przykryciem wiaty przystanku, dorodna kobieta
dźwigała na ramieniu okazały krzak trzmieliny w szmacianej torbie. Inne - spochmurniały, razem z firmamentem. Nie było słychać radości w porannych
gawędach wplecionych w rozkoszny gwar otulonych łaską innowierców. Tramwaj
czmychnął z podkulonym ogonem na widok dziewczęcia z odbezpieczonym smartfonem
i mordem w oczach. Wolę nie wiedzieć, dokąd doprowadzi ją GPS. Krawężniki
ukurzone opadłym kwieciem grochodrzewu. Tylko deszczu patrzeć, by schnący bezpańsko
aromat przeistoczył się w żółtą pianę szumu spowijającego wirem kipiącą naturę. Jakieś
psy przekomarzają się ze sobą, albo udowadniają przewagi nie bacząc na wysiłki
posiadaczy naprężających bicepsy, by uniemożliwić zwarcie. Chińskie dzwonki
klekocą na balkonie bambusowym basem, kanarek w okowach kagańca milczy
zniesmaczony niskim ciśnieniem, w gęstwinie łóz wierzbowych kotłuje się
zamotane, pierzaste życie. Uśmiecham się do wspomnień nieodległych, kiedy
spacerujący oceanem traw tłuściutki jeż układał się na boku i czochrał futrzasty
brzuszek z satysfakcją niemal namacalną. Niechybnie obżarł się do
nieprzytomności frykasami, jakie tylko wiosna potrafi wyczarować spod ziemi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz