Na drzewie obsypanym kwieciem bardziej
niż chodniki podczas procesji na święto Bożego Ciała utknęła pomarańcza – uwikłany
w gęstwinę balon, ku rozpaczy jakiegoś dziecka, któremu przyszło zanieść do domu
puste rączki. Dyżurny kos, z wysokości bocianiego gniazda anteny ogłosił moje
pojawienie się na horyzoncie – i jeśli w kosim języku tak właśnie brzmi moje
imię, to jestem zachwycony urodą tego słowa.
Dla rzeczy porządku, by nie zapodziało
się w coraz głębszej pamięci – kilka dni temu widziałem azjatycką
afro-amerykankę. A przynajmniej tak podpowiadały mi moje rozbrykane zmysły. Dziwne,
szczególnie w Europie, co dodatkowo zwiększa galimatias geograficzno-społeczny.
Najwyraźniej – kochać można wszędzie.
Obejrzałam kiedyś wyniki eksperymentu socjologicznego/genetycznego.
OdpowiedzUsuńKażdy z uczestników określał swoje korzenie, po badaniu z krwi chyba okazało się, że każdy z nich miał w sobie tyle różnych genów z wszystkich kontynentów, że o czystości rasy możemy zapomnieć.
w końcu świat zrobił się tak malutki, że możemy podglądać życie w każdym jego zakątku. nic dziwnego, że niektórzy korzystają nie tylko z widoków.
Usuń