Wrzasnąłem
na konie, żeby dodać im wigoru. Zastrzygły uszami – znak, że w
zdrowiu je zastałem i że pamięć psubratom dopisuje. Patrzyłem,
jak pod lśniącą sierścią pracują mięśnie. Mocne bydlęta. Oby
stajnia ich nie rozleniwiła nadmiernie. Siano pachniało wciąż
nieodległym latem i na brak paszy nie mogły narzekać. Wymierzyłem
parę kuksańców w bebechy, żeby z nich powietrze spuścić. Udało
się. Dwa obłoki ciepłego oparu niczym duszyczki uciekające z
martwiejących na polu chwały ciał popłynęły pod niebiosa, lekko
deformując surowość sklepienia.
-
Ech! Oczajdusze!
Jeszcze
raz wjechałem im na ambicję, a one przewracały oczami, jak jakieś
księżniczki pod wpływem pikantniejszego od innych komplementu.
Kochałem je. Ze wzajemnością mam nadzieję. Przyszła na nas pora.
Przytroczyłem je do rydwanu i dałem po buziaku, żeby nie narzekały
na brak pieszczot. Obie klaczki zamrugały oczyskami udając, że im
zwilgotniały, ale bez protestu dały się potem objuczyć bojową
taczką. Koła czuć było jeszcze smarem, sprawdziłem, czy ostrza
kos płynnym ruchem rozkładają się na boki, żeby zbierać
śmiertelne żniwo, gdy przyjdzie wjechać między wraże zastępy.
Zostawiłem kosy w stanie spoczynku Nie pora jeszcze na nie i nie ma
potrzeby ryzykować, że jakiego ciekawskiego dzieciaka przytnę nad
achillesami. Póki wróg daleko, nie trzeba ujawniać morderczego
zasięgu rażenia.
Trzepnąłem
lekko lejcami, po zadach przebiegł dreszcz podniecenia i
oczekiwania. Piki sterczały pod sufit ostrzami wskazując niebo,
kołczan kołysał się łagodnie, a strzały tchórzliwie zbiły się
w stado, już się ze sobą żegnając na wszelki wypadek. Łuk, jak
zwykle uśmiechnięty skrywał się poniżej burt nabitych ćwiekami.
Stanąłem na platformie, szeroko rozstawiając nogi, aż poczułem
pod skórzaną spódniczką ciekawość wiatru. Podniecającą.
Dziką. Nieujarzmioną.
Konie
ruszyły kłusem. Gdyby były ogierami, nie pozwoliłbym im na takie
wdzięczenie się i dostałyby po tyłkach natychmiast. Paniom
pozwalałem na demonstrację urody, a kopyta ogierów klaskały o
drewno boksów słowa uznania. Wypłynęliśmy poza skrzydła stajni
i niebo rozpełzło się po widnokrąg. Wiatr ledwie nadążał, gdy
piersiami rozbijaliśmy opór powietrza. Sunęliśmy dumnie środkiem
gościńca wznosząc tuman kurzu za sobą, jak lisią kitę. Ależ
chciałem krzyknąć zew bitewny. Konie czekały, pilnie nadstawiając
ucha, ale nie. Nie teraz. Na darmo wołać o krew się nie godzi.
Zwierząt nie wolno kłamać, bo autorytet traci się tylko raz i bez
szansy na pokutę.
Rozglądaliśmy
się czujnie. Nigdy nie wiadomo. Skórzana tarcza metalową ramą
tłukła o burty rytm pospiesznej podróży, a kopyta skrzesały
iskry, kiedy trafiły na kocie łby. Dojeżdżaliśmy widać do
rynku. W popołudniowym słońcu sztywno sterczał fallus pręgierza,
a jego cień kroczył niby gnomon i zaczepiał samotne niewiasty bez
względu na wiek. Powiodłem wzrokiem wokół. Byłem ponad
wszystkich, wciąż stercząc na platformie. Na plecach krótki miecz
pilnował, żebym się nie garbił, a zakrzywiony nóż za pasem
boleśnie kąsał mnie w … no… boleśnie kąsał i dbał, żebym
minę miał marsową i wściekłą tak, by wrogowie się ze strachu
posra…
Minę
miałem wystarczająco nabitą bojowym szałem. Prosty lud, widząc
moje oblicze schodził z drogi, usłużnie flankując korytarz
wiodący do celu. Klacze wyszczerzyły żółte zęby sugerując, że
są skłonne rozszarpać gardła odważniejszych pośród gawiedzi –
ja wiem, że śmiały się szelmy widząc moje z nożem katusze, ale
lud cofnął jeszcze dwa kroki z niekłamanym szacunkiem. Owinąłem
lejce o latarnię i zdeptałem rynkowy trotuar idąc pod strzechę.
-
Worek kartofli! Wartko! Ino ładnych, bo mi baba skórę wygarbuje!
Zawsze znajdzie się okazja, żeby poczuć się bohaterem :)
OdpowiedzUsuńna przykład w drodze do warzywniaka po kartofelki na obiadek...
Usuń