sobota, 30 maja 2020

Czas bohaterów.

Wrzasnąłem na konie, żeby dodać im wigoru. Zastrzygły uszami – znak, że w zdrowiu je zastałem i że pamięć psubratom dopisuje. Patrzyłem, jak pod lśniącą sierścią pracują mięśnie. Mocne bydlęta. Oby stajnia ich nie rozleniwiła nadmiernie. Siano pachniało wciąż nieodległym latem i na brak paszy nie mogły narzekać. Wymierzyłem parę kuksańców w bebechy, żeby z nich powietrze spuścić. Udało się. Dwa obłoki ciepłego oparu niczym duszyczki uciekające z martwiejących na polu chwały ciał popłynęły pod niebiosa, lekko deformując surowość sklepienia.

- Ech! Oczajdusze!

Jeszcze raz wjechałem im na ambicję, a one przewracały oczami, jak jakieś księżniczki pod wpływem pikantniejszego od innych komplementu. Kochałem je. Ze wzajemnością mam nadzieję. Przyszła na nas pora. Przytroczyłem je do rydwanu i dałem po buziaku, żeby nie narzekały na brak pieszczot. Obie klaczki zamrugały oczyskami udając, że im zwilgotniały, ale bez protestu dały się potem objuczyć bojową taczką. Koła czuć było jeszcze smarem, sprawdziłem, czy ostrza kos płynnym ruchem rozkładają się na boki, żeby zbierać śmiertelne żniwo, gdy przyjdzie wjechać między wraże zastępy. Zostawiłem kosy w stanie spoczynku Nie pora jeszcze na nie i nie ma potrzeby ryzykować, że jakiego ciekawskiego dzieciaka przytnę nad achillesami. Póki wróg daleko, nie trzeba ujawniać morderczego zasięgu rażenia.

Trzepnąłem lekko lejcami, po zadach przebiegł dreszcz podniecenia i oczekiwania. Piki sterczały pod sufit ostrzami wskazując niebo, kołczan kołysał się łagodnie, a strzały tchórzliwie zbiły się w stado, już się ze sobą żegnając na wszelki wypadek. Łuk, jak zwykle uśmiechnięty skrywał się poniżej burt nabitych ćwiekami. Stanąłem na platformie, szeroko rozstawiając nogi, aż poczułem pod skórzaną spódniczką ciekawość wiatru. Podniecającą. Dziką. Nieujarzmioną.

Konie ruszyły kłusem. Gdyby były ogierami, nie pozwoliłbym im na takie wdzięczenie się i dostałyby po tyłkach natychmiast. Paniom pozwalałem na demonstrację urody, a kopyta ogierów klaskały o drewno boksów słowa uznania. Wypłynęliśmy poza skrzydła stajni i niebo rozpełzło się po widnokrąg. Wiatr ledwie nadążał, gdy piersiami rozbijaliśmy opór powietrza. Sunęliśmy dumnie środkiem gościńca wznosząc tuman kurzu za sobą, jak lisią kitę. Ależ chciałem krzyknąć zew bitewny. Konie czekały, pilnie nadstawiając ucha, ale nie. Nie teraz. Na darmo wołać o krew się nie godzi. Zwierząt nie wolno kłamać, bo autorytet traci się tylko raz i bez szansy na pokutę.

Rozglądaliśmy się czujnie. Nigdy nie wiadomo. Skórzana tarcza metalową ramą tłukła o burty rytm pospiesznej podróży, a kopyta skrzesały iskry, kiedy trafiły na kocie łby. Dojeżdżaliśmy widać do rynku. W popołudniowym słońcu sztywno sterczał fallus pręgierza, a jego cień kroczył niby gnomon i zaczepiał samotne niewiasty bez względu na wiek. Powiodłem wzrokiem wokół. Byłem ponad wszystkich, wciąż stercząc na platformie. Na plecach krótki miecz pilnował, żebym się nie garbił, a zakrzywiony nóż za pasem boleśnie kąsał mnie w … no… boleśnie kąsał i dbał, żebym minę miał marsową i wściekłą tak, by wrogowie się ze strachu posra…

Minę miałem wystarczająco nabitą bojowym szałem. Prosty lud, widząc moje oblicze schodził z drogi, usłużnie flankując korytarz wiodący do celu. Klacze wyszczerzyły żółte zęby sugerując, że są skłonne rozszarpać gardła odważniejszych pośród gawiedzi – ja wiem, że śmiały się szelmy widząc moje z nożem katusze, ale lud cofnął jeszcze dwa kroki z niekłamanym szacunkiem. Owinąłem lejce o latarnię i zdeptałem rynkowy trotuar idąc pod strzechę.

- Worek kartofli! Wartko! Ino ładnych, bo mi baba skórę wygarbuje!

2 komentarze:

  1. Zawsze znajdzie się okazja, żeby poczuć się bohaterem :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. na przykład w drodze do warzywniaka po kartofelki na obiadek...

      Usuń