środa, 27 maja 2020

K(r)otochwila.

Kot mi niebezpiecznie spłowiał. To od leżenia na słońcu. Uwielbiał udawać zapomnianą ścierkę od podłogi. Kładł się na parapecie, a słońce czesało mu grzbiet ze wschodu na zachód, z krótką przerwą na popas. Nie podejrzewam słońca o zamierzoną złośliwość. Ot - efekt uboczny pieszczot. Pewnie zbyt rzadko głaskałem kocinkę, więc poszła żebrać na słonko, dzięki czemu wypłoszyła stacjonujące tam od wieków gołębie, starła uliczne pyły i stanowiła wystrój lepszy nawet od sklepowych witryn, a już na pewno od skrzynki nasturcji pożeranych żywcem przez mszyce. A jednak kot mi spłowiał niebezpiecznie.

Chciałem przywrócić mu fabryczną maść sposobem domowym. Ekologicznie. Łagodną perswazją, czyli dobrze zaciśniętą obróżką i długą smyczą zdolną do holowania rozwścieczonego pitbulla drącego mordę, że absolutnie sobie nie życzy, nakłoniłem zwierzątko na wizytę pod łóżkiem. Odwykłem od klękania tak bardzo, że z pakietu „sprzątanie” wykreśliłem punkt „pod łóżkiem”. Nie tylko ten punkt skreśliłem, jednak to już zupełnie inna opowieść. Kot zapierał się pazurami i bronił zacieklej niż Rosjanie Stalingradu, jednak brutalna siła i determinacja najeźdźcy tym razem zmieniła historię. I kota. Wynurzył się spod łóżka z zalążkiem obłędu w oczach i był mi wdzięczny. Syndrom Sztokholmski? Albo coś w tym guście. Jego uczucia rosły w każdym razie, gdy podjąłem próbę zdjęcia mu z grzbietu tego, co zaatakowało go w podziemiu. Napastnik był kotem większym od mojego i szaro kłębił się wygryzając dziury od uszu aż po ogon. Nie mogłem na to pozwolić. Zacumowałem kocinę przy kaloryferze i uzbrojony w odkurzacz wstąpiłem na działo.

Po trzykrotnej wymianie worków, filtra i czterech butelkach piwa wyzwalanie kota spod okupacji antycznych pokładów kurzu zakończyło się tryumfalnym zatknięciem flagi z przepoconego podkoszulka. Zdobyłem się na pacyfikację i doprowadziłem ją definitywnie do końca. Kocie szaleństwo sięgnęło (na moje oko) siódmego „levela”. Niewiele brakowało, a poszedłby w martwy dryf wraz z żeliwnymi żeberkami kaloryfera. A nie mówiłem, że smycz wyczynowa?

Po tym (niestety nieudanym dla zmian umaszczenia) zabiegu wróciłem do badania następstw nadmiernych kąpieli słonecznych topless… Bądźmy szczerzy - w pełni naturystycznych kąpieli. Koci stres nie pozostał bez wpływu na barwę sierści. Kot zmienił barwę o dwa tony, lecz zamiast skierować wektor w kierunku składowej czarnej, uparcie zmierzał ku białej przystani. Tego było już za wiele. Chwyciłem drania za kark i wyniosłem do piwnicy. W bladym, wystraszonym świetle nagiej żarówki 25W hałda wyglądała jak zaplecze piekła. Węgiel był zakurzony i umorusany niebosko. W sam raz do moich celów. Rozsunąłem baldachim pajęczyn i skrupulatnie czyściłem kawałki (orzech średni) węgla o kocie boczki. Polubił to. Węgiel oczywiście. Zanurzał się w kocią miękkość i świecił oczyskami. Tylko patrzeć, jak zacznie wzdychać do kota i oświadczy się ostatecznie i nieodwołalnie.

Kiedy w końcu wynurzyłem się z piwnicy, to ja dysponowałem paletą barw, jakie chciałem uzyskać na kocim futrze, zaś kot otrzepał się z politowaniem patrząc na mnie, lecz szybko przypomniał sobie, do czego jestem zdolny, więc w oczach rozbłysły mu niepokojące objawy ognisk zapalnych postępującego obłędu („level” max 3). Korzystając z mojego roztargnienia chwilowego czmychnął na parapet i z wyraźną lubością płowiał, jak płowiał dotychczas, poddając się ciepłej dłoni słońca, które na jego widok zaczęło płakać. Koty kąpieli nie znoszą bardziej nawet niż obcych psów i perfumowanych dziewcząt mizdrzących się do nich nieumiejętnie. Mój jednak był obecnie tak zmęczony, że zrezygnował z ucieczki i z filozoficznym spokojem poddał się operacji. Barwy, tak pożądane przeze mnie i których po kocie oczekiwałem przeniosły się najpierw na parapet piętro niżej spływając stalaktytami zacieków, a stamtąd zeskoczyły na chodnik. Miękko. Kocio. Fachowo i ciszej niż skacze pasikonik śledzony przez kameleona. Gdybym nie widział, to nie uwierzyłbym.

Barwy tymczasem rozejrzały się czujnie po chodniku, jak sonar zaniepokojony mglistym echem, po czym przeciągnęły się z lubością, wygięły w grzbiet idealnie naśladując kocią pobudkę. Wreszcie wzniosły ogon do góry i z odbezpieczonym peryskopem, bez śladu trwogi ruszyły w kierunku piwnicznego okienka pozbawionego szyb. Kolor wracał w rodzinne strony. Kocim krokiem. Czyżby węgiel wzywał go miłosną serenadą? Zerknąłem na parapet. Po kocie został wyblakły anioł. Plama rozsnutej bieli o kształcie kota.

6 komentarzy:

  1. ...czyli i kot i barwy żyły swoim życiem, a ja się zastanawiam, co mi tak latem włosy płowieją, a ich kolor pewnie w chodniki wsiąka...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. może kolor ma wakacje i zostaje sobie gdzieś, gdzie mu lepiej?

      Usuń
  2. Tylko patrzeć jak i ja, jak ten kot, wypłowieję. Niestety zdarza mi się to co roku w okresie letnim. Nie znalazłam jeszcze sposobu, żeby tego uniknąć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. słońce czesze włosy do białości - schowaj się w piwnicy, to nie spłowieją.

      Usuń
  3. To już wiem, czemu moim kotom zmienia się kolor sierści.

    OdpowiedzUsuń