Kot
mi niebezpiecznie spłowiał. To od leżenia na słońcu. Uwielbiał
udawać zapomnianą ścierkę od podłogi. Kładł się na parapecie,
a słońce czesało mu grzbiet ze wschodu na zachód, z krótką
przerwą na popas. Nie podejrzewam słońca o zamierzoną złośliwość.
Ot - efekt uboczny pieszczot. Pewnie zbyt rzadko głaskałem kocinkę,
więc poszła żebrać na słonko, dzięki czemu wypłoszyła
stacjonujące tam od wieków gołębie, starła uliczne pyły i
stanowiła wystrój lepszy nawet od sklepowych witryn, a już na
pewno od skrzynki nasturcji pożeranych żywcem przez mszyce. A
jednak kot mi spłowiał niebezpiecznie.
Chciałem
przywrócić mu fabryczną maść sposobem domowym. Ekologicznie.
Łagodną perswazją, czyli dobrze zaciśniętą obróżką i długą
smyczą zdolną do holowania rozwścieczonego pitbulla drącego
mordę, że absolutnie sobie nie życzy, nakłoniłem zwierzątko na
wizytę pod łóżkiem. Odwykłem od klękania tak bardzo, że z
pakietu „sprzątanie” wykreśliłem punkt „pod łóżkiem”.
Nie tylko ten punkt skreśliłem, jednak to już zupełnie inna
opowieść. Kot zapierał się pazurami i bronił zacieklej niż
Rosjanie Stalingradu, jednak brutalna siła i determinacja najeźdźcy
tym razem zmieniła historię. I kota. Wynurzył się spod łóżka z
zalążkiem obłędu w oczach i był mi wdzięczny. Syndrom
Sztokholmski? Albo coś w tym guście. Jego uczucia rosły w każdym
razie, gdy podjąłem próbę zdjęcia mu z grzbietu tego, co
zaatakowało go w podziemiu. Napastnik był kotem większym od mojego
i szaro kłębił się wygryzając dziury od uszu aż po ogon. Nie
mogłem na to pozwolić. Zacumowałem kocinę przy kaloryferze i
uzbrojony w odkurzacz wstąpiłem na działo.
Po
trzykrotnej wymianie worków, filtra i czterech butelkach piwa
wyzwalanie kota spod okupacji antycznych pokładów kurzu zakończyło
się tryumfalnym zatknięciem flagi z przepoconego podkoszulka.
Zdobyłem się na pacyfikację i doprowadziłem ją definitywnie do
końca. Kocie szaleństwo sięgnęło (na moje oko) siódmego
„levela”. Niewiele brakowało, a poszedłby w martwy dryf wraz z
żeliwnymi żeberkami kaloryfera. A nie mówiłem, że smycz
wyczynowa?
Po
tym (niestety nieudanym dla zmian umaszczenia) zabiegu wróciłem do
badania następstw nadmiernych kąpieli słonecznych topless…
Bądźmy szczerzy - w pełni naturystycznych kąpieli. Koci stres nie
pozostał bez wpływu na barwę sierści. Kot zmienił barwę o dwa
tony, lecz zamiast skierować wektor w kierunku składowej czarnej,
uparcie zmierzał ku białej przystani. Tego było już za wiele.
Chwyciłem drania za kark i wyniosłem do piwnicy. W bladym,
wystraszonym świetle nagiej żarówki 25W hałda wyglądała jak
zaplecze piekła. Węgiel był zakurzony i umorusany niebosko. W sam
raz do moich celów. Rozsunąłem baldachim pajęczyn i skrupulatnie
czyściłem kawałki (orzech średni) węgla o kocie boczki. Polubił
to. Węgiel oczywiście. Zanurzał się w kocią miękkość i
świecił oczyskami. Tylko patrzeć, jak zacznie wzdychać do kota i
oświadczy się ostatecznie i nieodwołalnie.
Kiedy
w końcu wynurzyłem się z piwnicy, to ja dysponowałem paletą
barw, jakie chciałem uzyskać na kocim futrze, zaś kot otrzepał
się z politowaniem patrząc na mnie, lecz szybko przypomniał sobie,
do czego jestem zdolny, więc w oczach rozbłysły mu niepokojące
objawy ognisk zapalnych postępującego obłędu („level” max 3).
Korzystając z mojego roztargnienia chwilowego czmychnął na parapet
i z wyraźną lubością płowiał, jak płowiał dotychczas,
poddając się ciepłej dłoni słońca, które na jego widok zaczęło
płakać. Koty kąpieli nie znoszą bardziej nawet niż obcych psów
i perfumowanych dziewcząt mizdrzących się do nich nieumiejętnie.
Mój jednak był obecnie tak zmęczony, że zrezygnował z ucieczki i
z filozoficznym spokojem poddał się operacji. Barwy, tak pożądane
przeze mnie i których po kocie oczekiwałem przeniosły się
najpierw na parapet piętro niżej spływając stalaktytami zacieków,
a stamtąd zeskoczyły na chodnik. Miękko. Kocio. Fachowo i ciszej
niż skacze pasikonik śledzony przez kameleona. Gdybym nie widział,
to nie uwierzyłbym.
Barwy
tymczasem rozejrzały się czujnie po chodniku, jak sonar
zaniepokojony mglistym echem, po czym przeciągnęły się z
lubością, wygięły w grzbiet idealnie naśladując kocią pobudkę.
Wreszcie wzniosły ogon do góry i z odbezpieczonym peryskopem, bez
śladu trwogi ruszyły w kierunku piwnicznego okienka pozbawionego
szyb. Kolor wracał w rodzinne strony. Kocim krokiem. Czyżby węgiel
wzywał go miłosną serenadą? Zerknąłem na parapet. Po kocie
został wyblakły anioł. Plama rozsnutej bieli o
kształcie kota.
...czyli i kot i barwy żyły swoim życiem, a ja się zastanawiam, co mi tak latem włosy płowieją, a ich kolor pewnie w chodniki wsiąka...
OdpowiedzUsuńmoże kolor ma wakacje i zostaje sobie gdzieś, gdzie mu lepiej?
UsuńTylko patrzeć jak i ja, jak ten kot, wypłowieję. Niestety zdarza mi się to co roku w okresie letnim. Nie znalazłam jeszcze sposobu, żeby tego uniknąć.
OdpowiedzUsuńsłońce czesze włosy do białości - schowaj się w piwnicy, to nie spłowieją.
UsuńTo już wiem, czemu moim kotom zmienia się kolor sierści.
OdpowiedzUsuńTwoim też?
Usuń