Sami
przychodzą. W zbyt ciasnych, czarnych ubraniach. W garniturach
pieczołowicie ukrywają dużą nadwagę, którą potem usiłują
zmiażdżyć moje piersi i żebra, nim wciągną swoje otłuszczone
ciała na moje wiecznie głodne, wychudłe biodra. Dostatek jest
tłusty i cuchnący wściekle drogim potem wlewającym się nawet w
węzły krawatów, które mają kaprys, żebym zdejmowała z ich
kołnierzyków stopami, gdy będą się ślinić do moich ud
niewydepilowanych, rozwartych, na życzenie pachnących mną
wczorajszą. Sromem czuję ich oddech z ust dezynfekowanych od
niechcenia alkoholem droższym od ceny mojej miłości chwilowej. Mną
ledwie zakąszają, wślizgując się językiem w kwaśną wilgoć i
udają miłość, więc wypełniam się doskonałą imitacją szlochu
pośród spazmów wykrzyczanych w karki czerwone z wysiłku.
Sprzedaję
im złudzenia, za dolary, funty, czy jeny. Tu, nawet tubylec udaje
Anglika, licząc, że jutro nie rozpoznam go na miejskim deptaku, gdy
potulnie dreptał będzie ze swoją zahukaną małżonką do
hipermarketu po masło, co dziesięć groszy tańsze niż gdzie
indziej. Zamykam oczy i krzyczę rozkosz, jakiej nie czuję. Szepczę
im, jak są piękni, jak silni i męscy, a oni prężą się we
wzwodach, tryskają żywą energią, a serca ich biegną na spotkanie
z zawałem, wciąż szybciej uderzając biodrami o moje pośladki.
Oni też szepczą - Weź mnie, oddaj się, bądź moja i dla mnie.
Chłoną moją wilgoć pęczniejącą, aż czuję się niczym świeżo
kupiona wątróbka. Weź mnie, bo w twoich ustach…
Otwieram
usta i biorę, a oni z obłędem w oczach wbijają mi się w gardło
i usiłują zapłodnić słowa tylko dla nich. Lepkie, pełne
nasienia rojącego się od martwych plemników zabitych zbyt
rozpustnymi latami. Głaszczę ich rzadkie włosy i tyłki trzęsące
się od bogactwa tkanki, jeśli tylko starcza mi oddechu pod
zwalistym cielskiem ociekającym spełnieniem. Każdy z nich gryzie i
sądzi, że musi koniecznie. Piersi, szyja, uszy chcą schować się
przed ich apetytem. Na udach kolekcjonuję szybko siniejące odciski
palców. Bez linii papilarnych, bo przecież nie oni, skądże znowu,
absolutnie, oni są delikatni niczym syty osesek zasypiający błogo
na matczynym łonie, nic, że brodawki miast mlekiem krwią spływają,
odarte do czysta niecierpliwością zachłanną.
Kiwam
głową i pozwalam im wierzyć, że ja jeszcze nigdy i z nikim.
Kryguję się, widząc ich dumę, z jaką właśnie zdeflorowali moją
niewinność, by podprowadzić mnie na skraj kobiecości. Pozwalam
oczom zwilgotnieć, żeby w swojej czułości mogli obetrzeć mi łzy
dodatkowym banknotem w dowolnej walucie, którym hojnie i
małomiasteczkowo usiłują obdarować mnie, wpychając mi go w
gardło, w tyłek, byle tylko nie spojrzeć mi w oczy. Bo, gdy
gorączka ustąpi, a szczątkowy rozum wróci na swoje miejsce i
rozejrzy się, to przecież nawet najbardziej naiwny zacznie
podejrzewać, że piąty raz dzisiaj temu jedynemu oddałam się bez
reszty, poświęcając cnotę na ołtarzu niepokalanej miłości.
Dlatego znajdują banknoty w otchłaniach portfeli, żeby
przyspieszyć moją rekonwalescencję, a cnota zrosła się, nim znów
mnie odwiedzą i w zwierzęcej żądzy znów doprowadzą mnie do łez
za beztrosko utraconym dziewictwem.
Potem
już wychodzą. Dumni i zimni, jak klamka w drzwiach. Czasem rzucają
mi w twarz ostatni banknot, napiwek za bezgraniczną miłość, za
oddanie, więc stoję patrząc, jak plują mi pod bose nogi – te
same, którymi dopiero co rozwiązywałam im krawaty.
-
Trzymaj się mała i nie puszczaj. Ha ha… żarcik taki, rozumiesz?
Wbijam
wzrok w nastroszony trójkącik ciemnych włosów wspinający się na
mój brzuch i kiwam głową, lekko potakując, pamiętając żeby
zawstydzić się wystarczająco wyraźnie, by każdy zauważył. Ja
kłamię lepiej. Profesjonalnie. Dłońmi zakrywam nagość i szepczę
pożegnalne zaklęcie, żeby nie zapomniał.
-
Kocham cię. Pragnę. Ty jesteś inny, lepszy. Ty wiesz, czego
potrzeba kobiecie. Wróć, bo ja już tęsknię. Przyjdź do mnie
jeszcze błagam. Albo zostań, na zawsze…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz