Włosy.
One pierwsze poczuły, że dzieje się coś niesamowitego. Wszystkie,
nawet te, których istnienia do dziś nie podejrzewałem obudziły
się, wyprostowały i zesztywniały. Czułem się jak jeżozwierz, o
zbyt wątłych do obrony igłach. A głowa była stogiem siana.
Bierki przed swobodnym rzutem. W uszach, nosie – łaskotało…
Drażniło. Nie spodziewałem się po sobie takiej wrażliwości.
Tymczasem ubranie boleśnie mnie doświadczało przy najdrobniejszym
nawet ruchu. Włosy zdążyły się przebić nawet przez dżins i
teraz, gdy tylko materiał chciał się przesunąć rwał włosy bez
litości. Ciągnął. Zacząłem się drapać, jakby mnie wszy
oblazły, albo lepki pot spadł na mnie zewsząd.
Zrzuciłem
koszulę, żeby choć trochę ulżyć ciału. Wysoko na niebie tak
absurdalnie błękitnym, jakim bywało tylko w reklamowych folderach
pojawiła się mała, ciemna plamka, tężejąca, gdy się jej
uważniej przyjrzeć. Rosła w oczach gnana wysokimi wiatrami.
Mruganie było najbezpieczniejszym z ruchów i korzystałem z tej
odrobiny swobody mrugając częściej, niż to konieczne. Koszula
niedbale ciśnięta w trawę wypełniała się resztką tego, co
pędziło mroczny punkt po niebie. Na mnie tylko ultraczułe,
niewidoczne gołym okiem włosy wykrywały ruch powietrza wokół
mnie.
Punkt
nabierał konsystencji i zdawał się odcinać od błękitu jeszcze
mocniej. Wysysał resztki brudu, cienie, a może nawet nieczyste
myśli i mniemania niecne odbijające się od ludzkich niegodziwości
i kwitnące ponad światem. Plamka rosła, więc musiała się czymś
karmić, żeby żyć. Czułem, że tętni w sobie nadlatując.
Rozgrzana do absurdu lokomotywa też pulsuje dźwiękami spoza
zdefiniowanych odgłosów, a nazw dla tych dźwięków chyba jeszcze
nie wynaleziono. Włosy wyprężyły się jeszcze bardziej. Niemalże
same się wyrywały, żeby pofrunąć pod niebiosa. Wołałem nie
sprawdzać, czy przylizując ręką głowę nie okaże się, że w
ruchu powrotnym dotknę skórzanej, mocno sfatygowanej futbolówki.
Nie
wiem dokąd zmierzała czerń, jednak spieszyło się jej. Tam, w
górze, musiały panować inne warunki. Wiatr wiał w przeciwną
stronę niż nad powierzchnią ziemi. No, chyba, że koszula wiała
ze strachu pod wiatr. Zadzierałem głowę, ryzykując, że włosy na
karku wbiją mi się w głowę. Chmura była już bardzo blisko. Na
krańcach włosów pojawiły się spłowiałe od światła dziennego
niebieskie i fioletowe gwiazdki. Świeciłem, jak lampka zrobiona z
włókien światłowodowych, albo żywa choinka podglądająca
wigilijną kolację.
Chmura
zdążyła pokonać kolejny fragment nieskończoności. Teraz miałem
ją nad sobą. Trudno było patrzeć, bo była niewielka i stanowiła
ciemną aureolę zawieszoną zdecydowanie zbyt wysoko, żebym jej
sięgnął. Ale patrzyłem. Skondensowana, pulsująca czerń. Nagle,
gdzieś ze środka wysunął się złoty język. Jak u żmii drżał,
szukając pożywienia. Nie mogłem się ruszyć, nawet, kiedy mnie
polizał mnie po nosie. Chwilę później chmura westchnęła
potężnie, rozdarła się piekielnym krzykiem upiora i spadła na
ziemię elektrycznym deszczem. Oberwaniem chmury. Eksplozją.
Wyładowanie poszło kręgosłupem i wgryzło się w ziemię w jednym
momencie. Zanim zorientowałem się chmura i ja byliśmy już
przeszłością. Razem nakarmiliśmy Ziemię. Znów jest syta. Nie
cierpi pragnienia.
Witaj, Oko.
OdpowiedzUsuń"Byli inni przede mną. Przyjdą inni po mnie,
albowiem życie wiekuiste, a śmierć płonna.
Wszystko jak sen wariata śniony nieprzytomnie..."
("Serwus, madonna" - K.I. Gałczyński)
:)
Pozdrawiam:)
sen wariata często stanowi znakomitą fabułę, którą warto opowiadać.
Usuń