niedziela, 10 maja 2020

Nawóz.

Włosy. One pierwsze poczuły, że dzieje się coś niesamowitego. Wszystkie, nawet te, których istnienia do dziś nie podejrzewałem obudziły się, wyprostowały i zesztywniały. Czułem się jak jeżozwierz, o zbyt wątłych do obrony igłach. A głowa była stogiem siana. Bierki przed swobodnym rzutem. W uszach, nosie – łaskotało… Drażniło. Nie spodziewałem się po sobie takiej wrażliwości. Tymczasem ubranie boleśnie mnie doświadczało przy najdrobniejszym nawet ruchu. Włosy zdążyły się przebić nawet przez dżins i teraz, gdy tylko materiał chciał się przesunąć rwał włosy bez litości. Ciągnął. Zacząłem się drapać, jakby mnie wszy oblazły, albo lepki pot spadł na mnie zewsząd.

Zrzuciłem koszulę, żeby choć trochę ulżyć ciału. Wysoko na niebie tak absurdalnie błękitnym, jakim bywało tylko w reklamowych folderach pojawiła się mała, ciemna plamka, tężejąca, gdy się jej uważniej przyjrzeć. Rosła w oczach gnana wysokimi wiatrami. Mruganie było najbezpieczniejszym z ruchów i korzystałem z tej odrobiny swobody mrugając częściej, niż to konieczne. Koszula niedbale ciśnięta w trawę wypełniała się resztką tego, co pędziło mroczny punkt po niebie. Na mnie tylko ultraczułe, niewidoczne gołym okiem włosy wykrywały ruch powietrza wokół mnie.

Punkt nabierał konsystencji i zdawał się odcinać od błękitu jeszcze mocniej. Wysysał resztki brudu, cienie, a może nawet nieczyste myśli i mniemania niecne odbijające się od ludzkich niegodziwości i kwitnące ponad światem. Plamka rosła, więc musiała się czymś karmić, żeby żyć. Czułem, że tętni w sobie nadlatując. Rozgrzana do absurdu lokomotywa też pulsuje dźwiękami spoza zdefiniowanych odgłosów, a nazw dla tych dźwięków chyba jeszcze nie wynaleziono. Włosy wyprężyły się jeszcze bardziej. Niemalże same się wyrywały, żeby pofrunąć pod niebiosa. Wołałem nie sprawdzać, czy przylizując ręką głowę nie okaże się, że w ruchu powrotnym dotknę skórzanej, mocno sfatygowanej futbolówki.

Nie wiem dokąd zmierzała czerń, jednak spieszyło się jej. Tam, w górze, musiały panować inne warunki. Wiatr wiał w przeciwną stronę niż nad powierzchnią ziemi. No, chyba, że koszula wiała ze strachu pod wiatr. Zadzierałem głowę, ryzykując, że włosy na karku wbiją mi się w głowę. Chmura była już bardzo blisko. Na krańcach włosów pojawiły się spłowiałe od światła dziennego niebieskie i fioletowe gwiazdki. Świeciłem, jak lampka zrobiona z włókien światłowodowych, albo żywa choinka podglądająca wigilijną kolację.

Chmura zdążyła pokonać kolejny fragment nieskończoności. Teraz miałem ją nad sobą. Trudno było patrzeć, bo była niewielka i stanowiła ciemną aureolę zawieszoną zdecydowanie zbyt wysoko, żebym jej sięgnął. Ale patrzyłem. Skondensowana, pulsująca czerń. Nagle, gdzieś ze środka wysunął się złoty język. Jak u żmii drżał, szukając pożywienia. Nie mogłem się ruszyć, nawet, kiedy mnie polizał mnie po nosie. Chwilę później chmura westchnęła potężnie, rozdarła się piekielnym krzykiem upiora i spadła na ziemię elektrycznym deszczem. Oberwaniem chmury. Eksplozją. Wyładowanie poszło kręgosłupem i wgryzło się w ziemię w jednym momencie. Zanim zorientowałem się chmura i ja byliśmy już przeszłością. Razem nakarmiliśmy Ziemię. Znów jest syta. Nie cierpi pragnienia.

2 komentarze:

  1. Witaj, Oko.

    "Byli inni przede mną. Przyjdą inni po mnie,
    albowiem życie wiekuiste, a śmierć płonna.
    Wszystko jak sen wariata śniony nieprzytomnie..."
    ("Serwus, madonna" - K.I. Gałczyński)
    :)

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. sen wariata często stanowi znakomitą fabułę, którą warto opowiadać.

      Usuń