Noc przegryzła się przez chmury i spadła na miasto ciężko, jak mokra
szmata. Zdusiła krzyk zdumienia i stała się oczywistością, rzeczywistością
leżącą na mieście od zawsze. I leżała na tych wszystkich budynkach, skwerach,
tramwajach i nasturcjach rosnących nieśmiało na szczerbatych parapetach. W
strudze nocy stałem i ja, lecz ja dla odmiany, zamiast stawać się
rzeczywistością, stawałem się fatamorganą. Noc nie poświęciła mi nawet ułamka
tego, co kosztowało ją, by spaść sponad chmur jak głodny kruk na gniazdo i
zawładnąć nim bezapelacyjnie. Mnie objęła mimochodem, od niechcenia, a może
wręcz nie zauważyła, gdy przewaliła się ciężko przez trakcję elektryczną, przejścia
dla pieszych i wiadukty. Latarnie jak guziki munduru migotały długim szeregiem
kołysanym do snu przez wiatr.
Woda małpowała taniec świateł spotwarzając obraz w imaginację, na jaką
nabrać się miały muchy spragnione wody połyskującej złotymi refleksami. Stałem,
bojąc się, że dowolny ruch przesunie mnie w niebyt. I tak już zdawałem się być
pniem jednego z licznych klonów uparcie sterczących pomiędzy parkową aleją, a
miejską fosą, która nikogo przed niczym już nie chroni. W noc ubrany mogłem
trwać tam, gdzie mnie dopadła, albo dać się jej uwieść i oddać całkiem. Z rozumem,
bądź bez. Noc nie jest wybredna i każdego przyjmie do siebie. Nie wypomni garbu,
krótszej nogi, czy szramy na policzku. W taką noc, która ledwie z nieba spadła,
odrobinę tylko spocona potyczką z chmurami trudno być drobiazgowym. Wszystko
wypełnia się stężałą szarością nasiąkającą do czerni doskonałej. Żadna gwiazda
nie śmie zakłócić milczenia, żaden księżyc z podkulonym ogonem nie przemknie
nad lasem anten sterczących z dachowych czupryn, pełnych czarnych myśli i
płochości ukrytej poniżej.
Gdzieś tam, przede mną rosło drzewo. Twoje. To, które mogło być
ważniejsze, niż otoczenie, w jakim żyć mu przyszło. Samochody, jak mrówki
przemknęły galopem po granitowych kostkach łomocząc podobnie do uczniów
zbiegających schodami na długą przerwę. Potem? Potem był już spokój, i cisza, i
noc, i ja byłem stojący, żeby istnieć w tym samym miejscu, w którym stałem, gdy
światem władał dzień. Może to mój czujny, zdyscyplinowany bezruch sprawił, że
noc mnie nie zauważyła i pozwoliła pozostać, abym mógł śmiać się z gry, jaką prowadziła
fosa, w złośliwych, krzywych zwierciadłach topiąc powagę ulicznych świateł.
Stałem nie z braku lepszych, ale jakichkolwiek pomysłów. Udawałem, że
myślę, że ogarnęła mnie zaduma warta tej nocy. Milczałem, aby się nie wydało.
Żeby ta moja, prozaiczna bezmyślność, tak chytrze ukryta nie trafiła na kpinę
budzącego się, bądź zasypiającego świata. Trudno nawet powiedzieć, że czekałem,
bo czeka się na coś – czekanie implikuje cel, a ja tylko trwałem. Aż trwałem i
nie dałem się porwać nocy w nicość. Trwałem przy twoim drzewie, do chwili, gdy
zrozumiałem, że kiedyś nadejdziesz. Bo nie boisz się nocy, ani nicości, więc
nadejdziesz i uśmiechając się do twojego drzewa znajdziesz mnie i nadasz mi
znaczenie. Mojemu tam staniu…
Trwać bez ruchu i bez znaczenia to trudna sztuka...
OdpowiedzUsuńpomnikom się udaje niemal każdej nocy.
UsuńFajnie. Jest pewność i zrozumienie :)
OdpowiedzUsuńSpokój, cisza i noc. Jest moc.
to fajnie, że jest fajnie i jest moc.
UsuńA ciąg dalszy?
Usuńunikam - ilekroć się da, to unikam. wolę, żeby czytający dopowiedział sobie wszystko, czego mu zabrakło, zamiast decydować za kogoś. uwielbiam otwarte kompozycje, które dają szanse wyobraźni na pracę twórczą - Ty masz bardzo zobowiązujący nick - znajdź własny ciąg dalszy, pozwól popłynąć myślom dalej niż słowa.
UsuńWłaśnie o tym myślałam i cieszę się, że to trwa.
Usuńnoooo.... jestem dość konserwatywny - znaczy - stary.
Usuń